REKLAMA

Tajemnice Silver Lake to najnowszy film twórcy horroru Coś za mną chodzi – recenzja

"Tajemnice Silver Lake" - najnowszy film twórcy klimatycznego horroru "Coś za mną chodzi" - to nieudana i mętna próba zabawy z popkulturą w sosie pulpowym.

tajemnice silver lake
REKLAMA
REKLAMA

Sama (Andrew Garfield), ponad 30-letniego lekkoducha, poznajemy w kawiarni, gdzie już od pierwszego kadru sprawia wrażenie zaspanego labradora. Jego życie upływa na czytaniu komiksów, oglądaniu starych filmów, masturbacji/w miarę regularnym seksie z odwiedzającą go znajomą oraz… podglądaniu sąsiadek płci żeńskiej. Gdy pewnego dnia poznana przez niego młoda i ładna sąsiadka znika w tajemniczych okolicznościach, Sam postanawia zbadać tę sprawę i wyrusza na jej poszukiwania.

Przyznam, że niezmiennie intryguje mnie fascynacja amerykańskich filmowców poetyką pulp. Raz na jakiś czas jakiś ciekawy reżyser postanawia zanurzyć się w tym świecie tanich, świadomie kiczowatych opowieści kryminalnych i science-fiction. Z jednej strony próbuję to zrozumieć, tłumacząc tym, że pewnie niemała część z nich wychowywała się na pulp fictions. Z drugiej strony ten gatunek miał pośredni wpływ na amerykańską popkulturę.

Mimo wszystko jednak, chyba tylko Quentin Tarantino zdołał udanie zabawić się z tym formatem, choć i on zrobił to z luzem i wyobraźnią. Parę lat temu sam Paul Thomas Anderson zmierzył się z pulpowym kryminałem w filmie "Wada ukryta". Niestety najgorszym, moim zdaniem, w jego karierze. I teraz David Robert Mitchell, autor znakomitego "Coś za mną chodzi", poległ w obrazie "Tajemnice Silver Lake".

Nie jest oczywiście tak, że najnowszy film Mitchella to kompletna porażka. Są w nim w miarę ciekawe pomysły i punkty wyjścia, ale niestety reżyser nie umie ich dobrze rozwinąć.

Na poziomie ogólnym "Tajemnice Silver Lake" to opowieść o wpływie popkultury na nasze życie, świadomość i odbieranie rzeczywistości.

tajemnice-silver-lake-1

Kult piękna, konsumpcjonizm, kompulsywne myślenie o seksie i opieranie na nim swojego życia i szczęścia – wszystko to zaszczepiła w nas kultura popularna. Mitchell ubiera tę opowieść w ramy czarnego kryminału, rozsiewając w różnych punktach filmu popkulturowe tropy i odniesienia. I pomijam już nawet fakt, że spostrzeżenia i teorie spiskowe twórców są dość banalne i nie wnoszą nic nowego. Nawet jeśli podczas seansu są całkiem zajmujące.

Najgorsze jest to, że Mitchell nie radzi sobie z prowadzeniem fabuły. Opowiadana przez niego historia nie tylko się dłuży (także przez za długi czas trwania filmu wynoszący prawie 140 minut), ale też co jakiś czas gubi wątek. Otrzymujemy więc serię luźno połączonych ze sobą pomysłów, od czarnej komedii po psychodeliczne zwidy, które dopiero po czasie wracają na główny tor.

Ostatecznie dochodzi do tego, że momenty z założenia śmieszne wypadają niemrawo, a te które mają być straszne, intrygujące, okazują się anemicznie nijakie. Wygląda to wszystko trochę tak, jak wygrzebany z szafy stary pomysł, który został nagle przywrócony do życia i ponownie zajęto się jego produkcją. Brakuje w tym wszystkim logiki oraz porządku. Masa wątków jest niepotrzebnych, inne nie są domykane. Jeden wielki artystyczny nieład.

Ale to dopiero początek problemów filmu "Tajemnice Silver Lake".

Podstawowym minusem tej produkcji jest fakt, że grany przez Andrew Garfielda główny bohater, Sam, jest totalnie antypatyczny.

tajemnice silver lake film

Przez większość filmu wydaje się ospały, zdezorientowany rzeczywistością wokół siebie, błąkający się po mieście z upaloną dragami głową. Przy tym wszystkim jest opętanym manią podglądania półnagich sąsiadek 33-letnim facetem, który nie ma stałej pracy, zalega z czynszem i jest dość niemiłym dla ludzi egoistą. Fatalnie rozpisany scenariusz próbuje wmówić widzowi, że tego typu postawa jest OK. Że tego typu niefrasobliwość i nieokrzesanie mogą być w jakiś sposób urokliwe dla widza. Co więcej, główny motyw fabularny kręci się wokół tego, że Sam postanowił podglądać atrakcyjną lokatorkę z dołu i gdy okazało się, że ta zniknęła, trybiki całej opowieści poszły w ruch.

Opieranie filmu na bohaterze, którego niezdrowe seksualne i voyeurystyczne popędy stanowią zapalnik i punkt wyjścia dla całej historii, wydaje mi się co najmniej zastanawiające.

Szczególnie w erze #MeToo.

Nie wiem, może jestem dziwny, ale film o nieogarniętym 33-latku, który jest opętany podejrzaną manią śledzenia, wtryniania nosa w nieswoje sprawy i seksu brzmi jak oderwana od rzeczywistości hermetyczna wizja czy może marzenie białego artysty z kalifornijskiej bohemy.

REKLAMA

Nie ukrywam, że czekałem na ten film. Poprzednie dzieło Mitchella "Coś za mną chodzi" było dla mnie jednym z najlepszych filmów, jakie widziałem w 2014 roku. "Tajemnice Silver Lake" to jednak spory spadek formy reżysera. Kuleje w nim zarówno narracja, jak i fabuła, a parę ładnych i nieźle skadrowanych ujęć oraz momentami udane żonglowanie popkulturowymi motywami i dobry soundtrack niestety nie pomagają całości.

"Tajemnice Silver Lake" to podręcznikowy przykład filmu, którego cały potencjał ugrzązł w artystycznej wizji puszczonej samopas, bez żadnej kontroli. Bo czy nam się to podoba czy nie, kino, nawet arthouse’owe, potrzebuje kogoś w stylu kontrolera czy producenta. Kto w pewnym momencie powiedziałby „stop”, przytemperował  nie zawsze trafne pomysły reżysera. I przede wszystkim nie pozwolił na to, by jego film trwał grubo ponad 2 godziny.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA