Serial, którego nie potrzebowałeś, a nie będziesz umiał bez niego żyć. „Ted Lasso” sprawi, że poczujesz się bezbronny
Nie skłamię, jeśli napiszę, że „Ted Lasso” to najbardziej rozmijająca się z moimi oczekiwaniami produkcja, jaką miałem okazję obejrzeć w ubiegłym roku. Było to jednak rozminięcie nieprawdopodobnie przyjemne. Rzekłbym: jedno ze wspanialszych, jakie w ostatnich latach dostarczył mi seans serialu. Zamiast banalnej sportowej komedyjki, Apple TV+ postanowiło przedstawić swoim subskrybentom bohatera absolutnie jedynego w swoim rodzaju.
Nie zdawałem sobie sprawy, że tego potrzebuję – ta myśl towarzyszyła mi za każdym razem, gdy po tygodniowej przerwie zasiadałem do kolejnego, blisko trzydziestominutowego odcinka. Pierwsze trzy epizody serialu Apple TV+ udostępniło jednego dnia, na kolejne trzeba już było czekać. Oczywiście, po każdym seansie żałowałem, że nie mogę z marszu odpalić kontynuacji, ostatecznie jednak doszedłem do wniosku, że cotygodniowa dawka ciepła robi mi lepiej niż łyknięcie całej tej frajdy jednym haustem.
O jakie ciepło chodzi? Dojdziemy do tego, ale po kolei.
„Ted Lasso” to serial sam w sobie dość oryginalny, jednak najbardziej wyjątkowym elementem całej kompozycji jest tytułowy bohater. Produkcja opowiada o trenerze futbolu amerykańskiego w college'u, który zostaje zatrudniony przez właścicielkę drużyny piłkarskiej z Wielkiej Brytanii. Lasso przenosi się do Anglii i obejmuje pieczę nad AFC Richmond, klubem Premier League. Właścicielka — Rebecca Welton — w pełni świadoma internetowej sławy Lasso (ten jest znany z pewnego powszechnie wyśmiewanego virala) i braku pojęcia o piłce nożnej, chce jego rękoma (umywając własne) doprowadzić klub do ruiny. Jest to forma zemsty na byłym, obrzydliwie bogatym mężu, który przez lata zdradzał Welton. Upadek Richmond ma być ostateczną karą, którą skrzywdzona Rebecca wymierzy dawnemu partnerowi. Rozpoczyna się wielki sabotaż.
Jeszcze raz: trener futbolu amerykańskiego zostaje zatrudniony jako trener angielskiego pierwszoligowego klubu piłkarskiego. Znając ten pomysł wyjściowy, nie potrafiłem wyobrazić sobie opartej na nim angażującej i nietypowej produkcji. Obstawiłem formułę, która wyczerpie się po maksymalnie dwóch odcinkach; serię przewidywalnych dowcipów, typowych śmieszków z kulturowego clashu.
Wówczas do akcji wkroczył uzbrojony w wąsa i nieprawdopodobnie szczery uśmiech Jason Sudeikis.
Sudeikis to całkowite przeciwieństwo wszystkich archetypicznych serialowych trenerów. Jego Ted Lasso w niczym nie przypomina głównych bohaterów popularnych odcinkowych produkcji. Ba, różni się diametralnie od zdecydowanej większości ekranowych postaci.
Jest to człowiek prostolinijny, często infantylny, ale w żadnym wypadku głupi. Autentyczny, szczery, dobry i altruistyczny — stara się, jak może. Nieraz nieudolnie, ale zawsze ze wszystkich sił. Próbuje pomagać, wesprzeć, poprawić nastrój i robi to na wiele różnych sposobów, nawet tych pozornie błahych. Ot, kilka miłych słów, naprawa niedomagającego prysznica, przygotowanie ulubionej przekąski w prezencie na umilenie poniedziałku. Ted bez słowa skonsumuje zbyt pikantną potrawę, by nie urazić szefa kuchni. Zapamięta imię pracownika, na którego nikt nigdy nie zwracał uwagi. Jest optymistyczny, wyrozumiały i empatyczny. Jakby wyrwany z innych czasów. Albo z innego świata.
Nie kryje się z niewiedzą („moglibyście wypełnić dwa Internety tym, czego nie wiem o piłce nożnej”), przez co dziennikarze nie zostawiają na nim suchej nitki. Powtarza, że niespecjalnie skupia się na wygranych czy przegranych. Postrzegany jako idiota pozbawiony najmniejszych trenerskich kwalifikacji Lasso uważa, że jego zadaniem nie jest rozumienie spalonego czy wywieranie presji, nacisku na bezwzględne zwycięstwa. Twierdzi, że jako menadżer klubu powinien pomóc swoim graczom stać się najlepszą wersją samych siebie — na boisku i poza nim.
Brzmi mdło i sztucznie? Na papierze — być może.
Postacie, które spotykają Teda na swej drodze, reagują zazwyczaj zdziwieniem i dystansem. Zapewne z taką samą reakcją w świecie rzeczywistym spotkałby się człowiek o jego charakterze. Prawdopodobnie zostałby wykpiony i nie byłoby w tym nic zanadto dziwnego — doświadczając tak niespotykanych zachowań, ciężko jest potraktować je poważnie i z ufnością. Nie zmienia to jednak faktu, że nie da się — podkreślę: uważam, że to niemożliwe — nie znaleźć w sobie choć krzty sympatii do Teda Lasso. Pozostali bohaterowie nie potrafią pozostać obojętni wobec jego dobroduszności, która wylewa się z ekranu, rozgrzewając serca, wzruszając i… motywując.
Podobnie ja, oglądając „Teda Lasso”, czułem się stuprocentowo bezbronny wobec jego dobroci.
Twórcy serialu, skupiając się przede wszystkim na ludziach, nie zaś na sporcie samym w sobie, ukazali życzliwość jako wielką moc — i nie mogłem im nie uwierzyć. Wielokrotnie miałem wrażenie, że czuję to, co napotkane przez Lasso osoby. Z każdym odcinkiem rosło we mnie uwielbienie dla tej dziwacznej siły, która leży w jego postawie. Myślę, że łatwo jest w pewnym sensie podziwiać bohatera, a nawet mu zazdrościć; Lasso to człowiek niemal pozbawiony ego, który jest w stanie przyjąć na siebie wiele, nie zniechęcać się, nie mścić. A życie go doświadcza, co warto dodać.
Chciałbym poznać takiego człowieka. I jestem pewny, że wy również. Łatwo jest wyobrazić go sobie jako superbohatera, którego nadludzką mocą jest życzliwość ostateczna — ale nadludzkość to tylko wrażenie. Jasne, serial nierzadko odkleja się od rzeczywistości, ale wierzę, że możliwym jest zbliżyć się do postawy Lasso. Okej, może brzmi to już nieco zbyt idealistycznie, ale myślę, że ten serial może zarazić podobnymi chęciami wielu widzów. A to duża wartość.
Spuszczając nieco z tonu i wracając z orbity, zaproponowana przez Sudeikisa postać jest też — tak po prostu — fajną odskocznią od tych wszystkich walczących z najmroczniejszymi wewnętrznymi demonami bohaterów: gburów, egocentryków, ponuraków, złośliwców. To ludzkie cechy, powiecie, i będziecie mieli rację, ale warto pamiętać, że na nich człowieczeństwo się nie kończy. To przyjemna rzecz: ucieczka od myśli, że ludzie z natury są egoistyczni i nieprzyjemni.
Pozostali bohaterowie serialu to zwyczajni ludzie, często sfrustrowani, dobrzy, ale zagubieni. Ted Lasso może nie wywraca ich żyć do góry nogami, ale na pewno wprowadza w nie coś pozytywnego, jakiś nieuchwytny element, z którego mogą czerpać. Być może ich wzmocni, może zainspiruje, a może po prostu poprawi humor. Tak czy siak: będzie to coś dobrego. Myślę, że seans zostawi Was z podobnym wrażeniem.
A zatem: namawiam. Zróbcie dla siebie coś miłego i obejrzyjcie „Teda Lasso”. To nieco inny typ serialowej rozrywki, bardzo świeży, ładujący pozytywną energią, motywujący do życzliwości, sprawiający, że coś tam, głęboko w nas, zaczyna goreć. Być może, podobnie jak ja, będziecie zaskoczeni emocjami, które w was wywoła. Jestem zdania, że oglądając „Teda Lasso” wyświadczycie sobie przysługę. A może — jest taka szansa — nie tylko sobie.
A tak poza tym? Jest całkiem śmiesznie, związane ze starciem kulturowym dowcipy są zabawne i błyskotliwe, a słodko-gorzki finał zaostrza apetyt. Jeśli mi nie wierzycie, przejrzyjcie sieć, sprawdźcie sobie, jak inni oceniają ten serial. O ciepłym przyjęciu Lasso wspominaliśmy zresztą w kontekście najlepiej ocenianych nowości 2020 roku.
Tymczasem w sieci pojawił się zwiastun 2. sezonu!
Czekam niecierpliwie.