Trudno rezygnuje się twórcom z kur przynoszących złote jajka i odcina od dojnych krów. "Creed", który nie wiedzieć czemu zachwycił krytyków (Sylvester Stallone został nagrodzony Złotym Globem za najlepszą męską rolę drugoplanową!), doczeka się kolejnej części, która na ekrany wejdzie już w listopadzie 2017 roku.
Nie jest to decyzja zaskakująca. Złoty Glob dla Stallone'a za udział w "Creedzie", pozytywne recenzje oraz niezły wynik w box office (na razie ponad 100 milionów dolarów) zachęcają, żeby wycisnąć z pomysłu na odświeżenie historii o Rockym jak najwięcej. Niestety, "Creed", który przedstawia nam historię młodego syna Apolla Creeda, Adonisa, to nic więcej jak odcinanie kuponów od serii z Sylvestrem Stallone'em w roli pięściarza. Film w reżyserii Ryana Cooglera jest tendencyjny, jest odgrzanym kotletem, który smakuje dużo gorzej.
Podejrzewam, że sukces filmu "Creed. Narodziny legendy" to w dużej mierze zasługa, cóż, legendy Rocky'ego. Niestety, Michael B. Jordan w roli Adonisa Creeda ma małe szanse, by zbliżyć się do swojego filmowego wujaszka i powtórzyć jego sukces. Unosząc się na fali wspomnień "Creed" ma szanse przetrwać, ale sukcesu "Rocky'ego" nie powtórzy. To mogło się udać jeden raz, nie więcej.
Z obowiązku pewnie zobaczę kolejną część zmagań Creeda, ale już teraz nastawiona jestem doń nieprzychylnie. Produkcja, która w ostatni piątek miała swoją premierę w polskich kinach, rozczarowała mnie. Okazała się być nudna i ograna, bez cienia fantazji i emocji. Wierzę, że kolejny film (i zapewne jeszcze kolejny) będzie taki sam. Do bólu przewidywalny. Lepiej po prostu ponowne obejrzeć "Rocky'ego".
Nie wiadomo jeszcze kto odpowie za reżyserię kolejnej części filmu, ani na czym dokładnie skupi się fabuła.