Odziana w lateks Selene powraca, aby ponownie znaleźć się w centum konfliktu między wampirami oraz wilkołakami. Zupełnie niepotrzebnie, bo o istnieniu filmu "Underworld: Wojny krwi" zapomnicie w chwilę po wyjściu z kinowej sali.
To będzie bardzo krótka recenzja, bo i nie ma co strzępić języka na tego potworka. Reżyserka pracująca dotychczas nad telewizyjnymi serialami została rzucona na głęboką wodę, realizując piątą część onegdaj dobrej serii o wampirach.
Do "Underworld: Wojny krwi" wciśnięto wszystko, co możliwe.
Wrzucono tu wampirów, wilkołaków, mieszańców, gotyckie konstrukcje, mroczne uliczki, stare krypty i jeszcze starszego Charlesa Dance’a. Próżne to jednak starania, ponieważ nowy "Underworld" to nudna, pozbawiona głębi wydmuszka, poruszająca się w obrębie doskonale znanych schematów.
Piękna, świetnie trzymająca formę "Selene" wciąż ucieka zarówno przed wampirami, jak i wilkołakami. Wojna między tymi rasami trwa w najlepsze, a każda ze stron chce wykorzystać wampirzycę do swoich celów. Po raz kolejny pojawia się wątek nieśmiertelności, do której dążą przywódcy wrogich frakcji. Selene ląduje w środku całego zamieszania, wbrew własnej woli.
To wszystko już było.
W "Underworld: Wojny krwi" nie ma ani jednego ciekawego wątku. Ten film nie wprowadza do serii niczego nowego. Absolutnie niczego. Ba, doszło nawet do tego, że reżyserka nagminnie posługuje się ujęciami z poprzednich odsłon, walcząc o narracyjną spójność. Więcej w tym tworze przeszłości niż przyszłości. "Wojny krwi" to marazm, marazm i jeszcze raz marazm. Miał być powiew świeżości, miało być nowe otwarcie, a tymczasem znowu trafiliśmy do stęchłej, wilgotnej krypty.
Każda scena, każde wydarzenie usilnie prowadzi do wielkiej konfrontacji. Przez cały film bohaterowie i bohaterki prężą muskuły, czekając na tę finałową walkę. Gdy do niej dochodzi, gdy ścierają się przedwieczne, potężne istoty, "Underworld: Wojny krwi" miejscami przypomina film akcji na Polsacie, niż hollywoodzką produkcję.
Nie chodzi o to, że projekt dostał zbyt mały budżet. Nie chodzi o to, że bohaterowie nie mają potencjału. Choreografia, pomysły na walki, fantazja połączona z efektownością - tego wszystkiego brakuje, bo ani przez moment nie czuć, że oglądamy film, na którym komukolwiek zależało. Od reżyserki, przez scenarzystów, na twórcach kostiumów kończąc - ma się wrażenie, że wszyscy fachowcy pracowali za karę.
Tam, gdzie brakuje pomysłu jak spiąć klamrą wątek, albo gdzie nie ma wizji na ciekawą walkę, twórcy beztrosko zalewają wszystko krwią. Tej jest naprawdę dużo, wylanej zupełnie niepotrzebnie i bez większego sensu. Producenci ewidentnie męczyli się tworząc to dziwadło, ja z kolei męczyłem się, nerwowo siedząc w kinie.
Pomimo deficytu filmów o wampirach w starym stylu, "Underworld: Wojny krwi" nie jest warty waszych pieniędzy. Gwarantuję wam, że już za tydzień nikt nie będzie pamiętał o tym nijakim, przeciętnym kawałku taśmy.
Cztery worki krwi na dziesięć