PigOut nadaje: Najlepsze filmy na walentynki, które nie sprawią, że będziesz chciał sobie włożyć mikser w oczy
Dziś walentynki, czyli jeden z bardziej męczących dni w roku, bo wymuszający na człowieku, żeby wykrzesał z siebie odrobinę romantyzmu.
Nawet jeśli ona twierdzi, że to święto komercji i nie chce brać w nim udziału, to nigdy do końca nie wiadomo, czy powiedziała to serio, czy to tylko taka podpucha i po cichu jednak na coś liczy. Lepiej nie ryzykować i dla świętego spokoju coś zaaranżować.
Nie ma jednak co przesadzać, żeby później nie usłyszeć, że walentynki obchodzi się cały rok, a nie przez jeden dzień. Proponuję podejść do tematu strategicznie i postawić na sprawdzoną opcję, czyli niezdrowe żarcie na dowóz i seans filmowy (& chill). Najlepiej komedia romantyczna, ewentualnie coś głębszego, ale nadal kręcącego się wokół miłości.
W najgorszym przypadku złapiecie kilka extra punktów u swoich drugich połówek. W najlepszym usłyszycie tekst w stylu - Będziesz mnie katował romansidłem? Zwariowałeś? Włączaj mi natychmiast Avengersów na HBO GO. Jakby nie patrzeć – opcja win-win.
Dla ułatwienia sprawy sporządziłem listę filmów, które doskonale sprawdzą się na walentynki, ale przy okazji nie sprawią, że będziecie chcieli wsadzić sobie mikser w oczy i wcisnąć guzik ON.
Najlepsze filmy na walentynki:
Kocha, lubi, szanuje
W tym filmie najgorszy jest tytuł, a w zasadzie jego polskie tłumaczenie (ang. „Crazy, stupid, love”). Cała reszta wypada bardzo dobrze i udowadnia, że da się zrobić zabawną komedię romantyczną, w dodatku z puentą, bez serwowania żenujących sucharów, ani wpadania w kloaczny humor. Nadal jestem w szoku, że tak można.
Głównym bohaterem jest Cal Weaver (Steve Carell), facet w średnim wieku, który wiedzie szczęśliwe życie rodzinne, aż pewnego dnia dowiaduje się, że jego żona ma romans. W jednym momencie cały jego świat wali się niczym domek z kart. W ramach zemsty i leczenia złamanego serca Cal postanawia wrócić do randkowania, jednak kilkudziesięcioletnia przerwa w temacie podrywu zrobiła swoje i nie idzie mu zbyt dobrze. Na szczęście na jego drodze staje Ryan Gosling, który ma czarny pas w wyrwaniu babeczek i zgadza się zostać skrzydłowym Cala.
Naprawdę dobrze napisana i świetnie zagrana historia. I ta chemia między Rayanem Goslingiem i Emmą Stone. „La La Land” nie ma startu. Propsuję.
Zakochany bez pamięci
A co gdyby po nieudanym związku, dało się wymazać swojego eks z pamięci?
Jim Carrey i Kate Winslet są parą, która przypadkowo poznaje się w pociągu. Początkowo jest między nimi większa chemia niż w pracowni Mari Curie-Skłodowskiej, a motylki latają w brzuchu jak szalone, jednak z czasem w ich związku zaczynają pojawiać się problemy, co ostatecznie kończy się rozstaniem. Kiedy Kate zabiera już swoją szczoteczkę do zębów z domu Jima, decyduje się poddać zabiegowi usunięcia wspomnień po nieudanej relacji. Gdy Jim się o tym dowiaduje, postanawia zrobić to samo, wtem leżąc na kozetce, zmienia zdanie. Uświadamia sobie, że pomimo wielu nieporozumień, nadal ją kocha. Niestety zabieg jest już zbyt zaawansowany, żeby go przerwać. Jim się jednak nie poddaje i desperacko próbuje ukryć wspomnienia o Kate w zakamarkach pamięci.
Oryginalny pomysł, rewelacyjny Jim Carrey w nietypowej dla siebie roli oraz niegłupie przesłanie. Zdecydowanie warto rzucić okiem.
Kiedy Harry poznał Sally
Bo miłość od pierwszego wejrzenia to bullshit!
Harry (Billy Cristal) i Sally (Meg Ryan) poznają się podczas studiów, jednak pierwsze spotkanie nie należy do tych z gatunku romantycznych. W trakcie rozmowy szybko wychodzą różnice w ich poglądach, przez co rozstając się, raczej nie myślą o sobie zbyt ciepło. Po pięciu latach znowu na siebie wpadają i efekt jest podobny. Dopiero po upływie kolejnych siedmiu lat, kiedy niespodziewanie spotykają się w księgarni, temat zaczyna się kleić, a ich relacja przeradza się w coś więcej.
Melancholijna opowieść o dojrzewaniu do pewnych spraw, wypełniona błyskotliwymi dialogami oraz scenami, które przeszły do historii kinematografii, z fejkowym orgazmem Meg Ryan w restauracji na czele. Do tego klimatyczny Nowy Jork w tle. Takich filmów już się nie robi, więc tym bardziej warto nadrobić ten tytuł.
500 dni miłości
Kolejny film, który stara się przełamać hollywoodzki banał i opowiedzieć o miłości z innej strony. Głównym bohaterem jest Tom (Joseph Gordon-Levitt). Poznajemy go w momencie, kiedy zostaje porzucony przez Summer (Zooey Deschanel). Chłopak nie za bardzo radzi sobie z rozstaniem i zaczyna roztrząsać w myślach 500 dni, które spędził ze swoją lubą, aby odkryć, co poszło nie tak. Film skacze po chronologii wydarzeń bez specjalnego klucza, bo najpierw jesteśmy w dniu 488., żeby po chwili cofnąć się do pierwszego, a później wystrzelić do 250. Dzięki takiej zagrywce śledzenie historii przypomina układanie puzzli. Każdy kolejny dzień przybliża nas do ułożenia pełnego obrazka. Ja to kupuję!
Jak stracić chłopaka w 10 dni
Żeby nie było, że podrzucam same ambitne filmy dla koneserów. Nope, wśród mocno komercyjnych tytułów również da się znaleźć produkcje, których oglądanie nie wywołuje traum. Dla mnie takim filmem jest „Jak stracić chłopaka w 10 dni”. Niby nic oryginalnego, bo dostajemy młodych i pięknych bohaterów, którzy na końcu się w sobie zakochają i trzymając za ręce, odchodzą w stronę tęczy, czyli hollywoodzki standardzik. A jednak ogląda się to lekko, przyjemnie i bezboleśnie.
Andie (Kate Hudson) pracuje w magazynie dla kobiet i ma za zadanie napisać artykuł o rzeczach, które doprowadzają facetów do szału. Z kolei Ben (Matthew McConaughey) to playboy, który zakłada się z szefem, że jest w stanie w ciągu 10 dni rozkochać w sobie każdą kobietę. Los sprawia, że parka trafia na siebie. On próbuje ją zaczarować, ona robi wszystko, żeby go zniechęcić. Ona jest złośliwa na maksa, on robi dobrą minę do złej gry i przyjmuje wszystko na klatę, bo najważniejsze jest wygranie zakładu. Może nie brzmi to super oryginalnie, ale #MnieŚmieszy. Świnie, które Andie podkłada Benowi, są bardzo życiowe i w tym tkwi siła tego filmu.
Wojna państwa Rose
Skoro powiedziałem A i wskazałem „Jak stracić chłopaka w 10 dni”, wypada powiedzieć B i wspomnieć o „Wojnie państwa Rose”. Schemat jest bardzo podobny, bo film bazuje na wojnie podjazdowej, prowadzonej pomiędzy małżonkami, których związek się wypalił i myślą o rozwodzie, jednak żadne z nich nie chce dobrowolnie wyprowadzić się z luksusowej posiadłości. Oboje obmyślają taki sam plan, czyli uprzykrzenie partnerowi życia na tyle, żeby złamał się psychicznie i odszedł.
Kiedy byłem dzieciakiem i widziałem film w tv, totalnie nie rozumiałem, z czego tak się zaśmiewają moi rodzice. Dziś doskonale łapię ten humor. To samo życie. Może nie jest to komedia romantyczna, ale mówi o efektach ubocznych wchodzenia w stały związek, więc jak najbardziej łapie się do zestawienia. Michael Douglas, Kathleen Turner i Danny DeVito grają tu życiówkę. Polecam Żanet Kaleta.
Dzień świstaka
Przez chwilę chciałem w zestawieniu umieścić „50 pierwszych randek” z Adamem Sandlerem i Drew Barrymore. Kontekstowo pasuje idealnie, bo dostajemy historię o kobieciarzu, który w końcu zakochuje się w tej jedynej, jednak ta ulega wypadkowi, w którym doznaje urazu głowy i w konsekwencji jej mózg nie rejestruje nowych zdarzeń. Żeby utrzymać ten związek, gość codziennie musi zdobyć babeczkę od nowa. Brzmi fajnie, jednak fabuła poprowadzona jest dość przewidywanie, no i w obsadzie mamy Adama Sandlera, na którego widok, co niektórzy mają ochotę zafundować sobie zabieg lobotomii.
Na szczęście jest znacznie lepszy film w podobnym klimacie. Mowa o „Dniu świstaka". Głównym bohaterem jest Phil (Bill Murray), zgorzkniały prezenter prognozy pogody, który przyjeżdża do miasteczka Punxsutawney, aby zrelacjonować coroczne Święto Świstaka. Od rana Philowi wszystko sypie się w rękach, przez co wieczorem stwierdza, że był to jego najgorszy dzień w życiu. Niespodziewanie po przebudzeniu odkrywa, że znowu jest drugi lutego i musi przejść to samo bagno od początku. I tak codziennie. Przeżywanie w kółko tego samego dnia daje Philowi szansę, aby wiele spraw rozegrać lepiej. Jedną z nich jest uwiedzenie Rity (Andy McDowell). I właśnie dzięki temu wątkowi film swobodnie może znaleźć się w walentynkowym zestawieniu.
Świetny humor, rewelacyjny Bill Murray i fajna historia. Absolutny klasyk.
Deadpool
Bo kto powiedział, że w uniwersum Marvela nie ma miejsca na romansidła?
„Deadpool" to klasyczny przykład komedii romantycznej, tyle że podanej w trochę pikantniejszej formie. Mamy typowego gościa pod trzydziestkę, który poznaje fajną pannę w barze. Momentalnie trafia ich strzała amora i kończy się to związkiem. Na początku wszystko jest super. Gżą się jak króliki, jedzą niezdrowe żarcie w wyrze, spędzają Boże Narodzenie w obciachowych swetrach i tak dalej. Ot typowe zachowanie zakochańców. Niestety sielanka się kończy, kiedy Wade dowiaduje się, że jest nieuleczalnie chory. Nie chce być ciężarem dla Vanessy, więc od niej odchodzi. #Smuteczek. W międzyczasie poddaje się zabiegowi, który ratuje mu życie, ale przy okazji masakruje twarz, sprawiając, że wygląda jak Frank Ribery z Bayernu Monachium. Teoretycznie Wade mógłby stanąć w progu Vanessy i powiedzieć - Hej, ze mną już ok. Możemy nadal być razem. Obawia się, jednak że z twarzą przypominającą pizzę pepperoni, babeczka go nie zechce. Na szczęście uczucia okazują się silniejsze niż wygląd fizyczny i na końcu miłość triumfuje. A że przy okazji trup ściele się gęsto, działa tylko na korzyść filmu.
Romantyczniejszego filmu na walentynki nie znajdziecie.