I nawet nie mam na myśli tego, że ten film może być potencjalnie zły. Bo każdy może się takim okazać. Mam jednak duże wątpliwości, czy jego twórcy opowiedzą ten fragment historii, który faktycznie chciałbym obejrzeć.
Dziś w sieci pojawił się pierwszy fotos z filmu Bohemian Rhapsody, który opowiedzieć ma nam o życiu i śmierci Freddie’ego Mercury’ego i historii zespołu Queen. Faktycznie, wygląda na to, że Rami Malek idealnie nadaje się do tej roli. To nie tylko dobry aktor, ale również i osoba fizycznie bardzo przypominająca zmarłego muzyka. Mając jednak w pamięci długą i burzliwą historię powstawania tego filmu mam duże wątpliwości czy to jest produkcja, na którą czekamy. No, przynajmniej na którą czekam ja.
Muzyki Queen trudno nie znać. Do dziś radiostacje bardzo chętnie puszczają takie utwory, jak Radio Ga Ga, I Want It All czy Show Must Go On. Nie przypominam też sobie żadnego ważnego wydarzenia sportowego bez odegrania w pewnym momencie We Are The Champions czy We Will Rock You. Mercury bez żadnej wątpliwości jest jednym z największych wokalistów muzyki rockowej wszech czasów, a w zasadzie, to i ogólnie muzyki rozrywkowej. Miał też świetnych muzyków z Queen za towarzystwo. Kult zespołu jest w pełni zasłużony.
Mercury sam w sobie to też barwna postać. Dokonał coming-outu na temat swojej seksualności (Mercury był biseksualny) w czasach, gdy kultura zachodu dopiero uczyła się tolerancji do inności. I choć przestał ukrywać swoje zainteresowanie mężczyznami, zawsze podkreślał, że to Mary Austin jest miłością jego życia (o czym zresztą opowiada piosenka Love of My Life), jego największą i jedyną przyjaciółką. Mercury ujmował dowcipem, bystrością, nieśmiałością i skromnością. A jego potężny głos o bardzo charakterystycznej barwie oraz niesamowita charyzma powodowały, że nawet na gigantycznych koncertach stadionowych potrafił porwać każdą jedną osobę z tłumu. Zmarł na powikłania związane z AIDS w wieku 45 lat, pozostawiając miliony fanów – w tym mnie – w nieopisanym smutku.
To była jednak tylko część życia Frieddie’ego Mercury’ego.
Życiorys Mercury’ego jest jednak jeszcze ciekawszy. Urodzony w Zanzibarze i wychowany w Indiach Pars już w wieku 12 lat założył swój pierwszy cover-band o nazwie The Hectics, a do Anglii skierowała go nie chęć rozwijania kariery muzycznej, a ucieczka przed potencjalnie krwawą zanzibarską rewolucją. Mercury znany też był ze swojego hedonistycznego podejścia do życia. Organizowane przez niego imprezy są już legendarne, a relacje z nich na tyle nieprawdopodobne, że trudno odróżnić miejskie legendy od potwierdzonych informacji. Według jednej z nich na jednej z takich balang karły nosiły na głowach miski z kokainą.
Jednak to nie okazja na pisanie biografii tego muzyka. Dążę do tego, że chciałbym filmu, który przedstawiłby mi pełen portret mojego idola. Nie chodzi mi tu o skandalizowanie czy pchanie do niego na siłę treści niewygodnych czy nieodpowiednich dla nieletnich. Widziałem jednak już zbyt wiele telewizyjnych portretów tego wielkiego muzyka, które z szacunkiem pomijały te przecież jakże istotne dla formowania się jego osobowości i twórczości elementy. Chcę opowieści, która pomoże mi zrozumieć to, co siedziało w głowie jednego z najwspanialszych wokalistów muzyki rozrywkowej, jakiego kiedykolwiek słyszałem.
Tymczasem podejście muzyków z zespołu Queen, którzy nadzorują produkcję filmu, jest dla mnie… trudne do przyjęcia. A konkretniej Briana May’a (gitara) i Rogera Taylora (perkusja), bowiem John Deacon (bas) już dawno temu odciął się od wszystkiego, co jego koledzy robili po śmierci Mercury’ego. Żeby była jasność, obaj panowie również są moimi idolami, a ich kompozycje i aranżacje były równie istotne dla zespołu Queen co praca wokalisty. Muzycy ci chcą – a przynajmniej do niedawna chcieli – bardziej stworzyć portret samych siebie.
Mają oczywiście ku temu święte prawo, a nie wątpię że można z tego w efekcie stworzyć interesujący film.
Jednak koncepcja filmu, w którym Mercury umiera mniej więcej w połowie, a w drugiej oglądamy dalsze losy zespołu który „przezwyciężył śmierć kolegi i wrócił na scenę” nie wydaje mi się nawet w połowie tak interesująca, jak świetny materiał skupiający się przede wszystkim na – tu słowo klucz – frontmanie zespołu.
Na szczęście scenariusz został ponoć zmieniony. Według uaktualnionych oficjalnych materiałów opisujących Bohemian Rhapsody finałem filmu ma być koncert Live Aid z 1985 roku. Szkoda, bo wolałbym poznać całą tę historię aż do nagrywania ostatniej płyty Made in Heaven, ale może wtedy film byłby zbyt długi lub pobieżny w innych wątkach.
Chcę, bardzo chcę, by to się udało. Queen to dla mnie szczególnie istotny zespół, bowiem to on stanowi fundament całej mojej trwającej po dziś dzień podróży muzycznej. Gdy słuchający New Kids on the Block i Michaela Jacksona małolat obejrzał film Nieśmiertelny – do którego Queen tworzył muzykę – świat dla niego zmienił się na zawsze. I nie odmówię sobie, miejmy nadzieję, przyjemności oglądania Bohemian Rhapsody. Bo kto nie chciałby poznać jeszcze bliżej osoby, która ukształtowała istotną część jego lub jej dorosłego życia?