Twórcy „Gry o tron” znali finał serialu od 5 lat. Dobrze, że historia w Westeros już się kończy
20 maja tego roku zobaczymy finał ostatniego sezonu „Gry o tron”. Twórcy z pewnością dobrze się do niego przygotowali, bo o zwieńczeniu tej historii wiedzieli od 5 lat.
Zakończenie jakiegokolwiek serialu telewizyjnego to nie lada wyzwanie, a w przypadku takiego hitu, jakim jest produkcja HBO, jest to podwójnie trudne. Niektórzy showrunnerzy przyznają, że finał danej serii przychodzi do nich w sposób naturalny. Inni mają go starannie zaplanowanego od lat. Jeśli chodzi o „Grę o tron” jest to ta druga opcja.
W rozmowie Entertainment Weekly, David Benioff i D.B. Weiss ujawnili, że znali główne motywy finału co najmniej od 5 lat.
Benioff zauważył, że dyskusje na ten temat pojawiły się już przy okazji 3. sezonu. Potrzeba było jednak czasu na doszlifowani pomysłu i wprowadzenie potrzebnych poprawek, aby zgotować widzom coś niepowtarzalnego.
To nie było tak, że pięć lat temu jeden z nas powiedział: „Myślę, że musi się to wydarzyć w ten konkretny sposób”. Fabuła była czymś, co stopniowo się rozwijało, a nikt z nas nie chciał na tamtym etapie podejmować żadnych jednoznacznych decyzji. Bo co jeśli znajdzie się lepszy pomysł, a już wcześniej postawiło się na inne rozwiązanie? Tak więc zawsze była to bardziej rozmowa w stylu „co jeśli…”, niż „jestem przekonany, że…”. Jednak zanim dotarliśmy do miejsca, w którym jesteśmy obecnie, znaliśmy już większość wielkich wydarzeń, które zaprezentujemy dopiero teraz.
Nic tego nie zmieni. „Gra o tron” się kończy, ale to dobra nowina.
Powyższe informacje każą myśleć, że twórcy naprawdę się postarali i powinniśmy być zadowoleni z finału serialu. Wiele osób pewnie by chciało, aby trwał on w nieskończoność, bo to w istocie jedna z najlepszych historii fantasy w odcinkach, jeśli nie jeden z najlepszych seriali w ogóle. Jednak od pewnego momentu „Gra o tron” zaczęła się psuć. A może po prostu straciła nieco na swej świeżości, jeśliby ostatnie odcinki przyrównać do tych wcześniejszych.
Nie byłbym szczery ze sobą, gdyby stwierdził, że „Gra o tron” zeszła na psy. Tak się nie stało, całość wciąż trzymała wysoki poziom. Pojawiły się jednak elementy i symptomy tego, że twórcy powoli nie mają nic więcej do powiedzenia i zaczynają się męczyć z historią.
Najlepiej spadek formy „Gry o tron” widać na przykładzie 7. sezonu.
Co prawda już otwarcie premierowego odcinka wbijało w fotel. Oto Arya, wykorzystując swoje nowo nabyte umiejętności, położyła kres rodowi Freyów, a później... no właśnie, później było już tylko gorzej. Reszta pierwszego epizodu to już rozciągnięte do blisko godziny przypomnienie tego, gdzie zostawił nas poprzedni sezon. Swoiste „previously on Game of Thrones”.
Zgodzę się, że nie widzieliśmy bohaterów od ponad roku, więc na poziomie ekspozycji warto przypomnieć, co tam u każdego słychać. Tym samym jednak ta przypominajka sprawiła, że fabuła tak naprawdę nie poszła do przodu, a całość należałoby potraktować jako spektakularną zapchajdziurę.
Smoki. No fajne, duże, ziejące ogniem. Słowem, cacy, ale kiedyś jak tych smoków nie było, jak się nie przemieniały w zombie, to było ciekawiej.
Sceny batalistyczne mieliśmy i w poprzednich sezonach, ale były dodatkiem, nie esencją całości, a w 7. sezonie te proporcje się odwróciły. Serial mówił o ludziach, to oni byli ciekawsi od monstrów. Demoniczna Cersei stała się zaś karykaturą samej siebie, przebiegły Tyrion zamienia się w plątającego się między nogami poddanego bez charakteru, a prawy Jon Snow irytuje podejmowanymi decyzjami. Może to dlatego dostaliśmy więcej smoków?
Musieliśmy przełknąć to, że „Gra o tron” jest wspaniałym spektaklem. Nie brzmi to jak zarzut, ale zatraciła się jednocześnie głębia, za którą do tej pory kochaliśmy „Pieśń lodu i ognia”. Bez takiego dystansu można było przeżywać na własnej skórze spore katusze związane z seansem ostatniej serii. Wydaje się, że decyzja o zakończeniu serialu wisiała już w powietrzu, co wymusiło pewne uproszczenia i logiczne dziury, a co za tym idzie mieliśmy do czynienia z częściowo zaprzepaszczonym potencjałem.
„Gra o tron” przestała podążać za książkowym pierwowzorem. Być może przez to zatraciła swoje pierwotne cechy.
Bo serial zaczął coraz bardziej iść w stronę spektakularności, stając się nastawioną na rozrywkę bajką. Wciąż okrutną, wciąż mroczną, ale jednak nie tą, którą znaliśmy do tej pory. Trochę tak, jakby całość była pod większą kontrolą producentów, dla których klimat gra drugorzędną rolę, a na pierwszy plan wysuwa się atrakcja w czystej formie. Tak to chyba jest, gdy nie można się już wspomóc materiałami od Martina. Zatrważająco szybkie tempo zaczęło zabijać „Grę o tron”. Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść, a ten moment wydaje się być teraz odpowiedni.
Zwłaszcza, że za pasem mamy premierę „Wiedźmina”. Oba seriale na swój sposób są ze sobą tożsame, zatem fani gatunku będą mogli naturalnie przeskoczyć z jednego uniwersum w drugie. Nie twierdzę, że „Gra o tron” zwija manatki mając na karku oddech konkurencji. Nie, serial HBO to zbyt silna marka, aby móc ją podejrzewać o taki ruch. Jednak produkcja potrzebowała już zakończenia, a fani na tym skorzystają, bo dobre imię „Gry o tron” nie zdoła być zbrukane niemającą końca tasiemcową opowieścią, a jednocześnie zyskają inną, której będą mogli się oddać. Oby więcej takich zrządzeń losu w historii popkultury.
Dobra nowina dla maniaków Westeros jest taka, że finał nie oznacza przecież końca „Gry o tron” jako takiej. George R.R. Martin wciąż pozostaje w Westeros pisząc książki, a w planach jest aż pięć spin-offów serialu, przy których współpracuje autor. Jak bądź zbliża się, zasłużony moim zdaniem, finał „Gry o tron”, to czeka nas także nowy początek.