„Skywalker. Odrodzenie” to katastrofa i kompromitacja Disneya. Zrobienie tak złego filmu jest sztuką - recenzja ze spoilerami
Nowa trylogia „Star Wars” dobiegła końca i jest to finisz, który przejdzie do historii kina. Niestety, nie chodzi o zapisanie się w niej złotymi zgłoskami. „Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie” jest filmem chaotycznym, pogmatwanym i robionym bez wizji. Czyli dokładnie tak samo jak dwa poprzednie epizody od Disneya.
OCENA
Uwaga! Recenzja zawiera fabularne spoilery z filmu „Skywalker. Odrodzenie”. Ocenę filmu pozbawioną spoilerów znajdziecie TUTAJ.
J.J. Abrams, reżyser Epizodu IX „Gwiezdnych wojen” miał przed sobą zadanie niezwykle trudne. Swoim nowym filmem musiał zadowolić gromadę fanów zniechęconych i wściekłych po „Ostatnim Jedi” oraz wytwórnię czekającą na kolejny duży przychód, a przy tym jeszcze zadośćuczynić postaciom, których historia musiała zostać zamknięta w satysfakcjonujący sposób.
Problem w tym, że wspomniane oczekiwania tylko na papierze prowadziły do jednej wspólnej konkluzji: „The Rise of Skywalker” miało być dobrym filmem wieńczącym kilkudziesięcioletnią sagę rodu Skywalkerów. W rzeczywistości perspektywy fanów, szefów Disneya i samych twórców od samego początku były nastawione do siebie sprzecznie. Rian Johnson w „Ostatnim Jedi” postanowił pójść w całkowitej kontrze do dokonań poprzednika i oczekiwań fandomu. Wszyscy wiemy, jaki był tego efekt. A J.J. Abrams nigdy nie był reżyserem lubiącym ryzyko, wiec poszedł na najbardziej zgniły kompromis w historii „Star Wars”.
W efekcie powstał film jak hollywoodzki potwór Frankensteina. „The Rise of Skywalker” niby powstał, ale życia w nim nie widać.
Akcja finałowej części sagi rozpoczyna się w bliżej nieokreślonej przyszłości po Epizodzie VIII. Na scenę galaktycznego konfliktu powrócić Imperator Palpatine. Mroczny Lord Sith zapowiedział podbicie lub zniszczenie wszystkich stawiających opór światów. Na poszukiwanie Palpatine'a udał się mający swoje własne plany Kylo Ren. W tym czasie Poe, Finn, Chewbacca i C3-PO dowiadują się o obecności szpiega w szeregach Najwyższego Porządku, a Rey trenuje pod okiem generał Leii Organy.
Abrams nie bawi się w „Skywalker. Odrodzenie” w żadne tajemnice i od razu w pierwszej montażowej sekwencji doprowadza do spotkania Rena z Darthem Sidiousem. Były władca Imperium zdradza, że od początku manipulował Benem Solo i wepchnął go w objęcia Ciemnej Strony Mocy. Wszystko po to, żeby teraz mógł z rozkazu swojego prawdziwego mistrza zabić Rey. Palpatine zdradza też Kylo pewną tajemnicę na temat bohaterki Ruchu Oporu.
Jeżeli powyższy plan brzmi wam jak pozbawiony większego sensu i wymyślony na poczekaniu, to oczywiście macie słuszność. J.J. Abrams na przestrzeni całego filmu nawet nie próbuje specjalnie ukrywać, że najważniejsze elementy fabuły „Skywalker. Odrodzenie” nie były pierwotnie planowane. Powrót Imperatora od samego początku był nastawiony na zdobycie sympatii fanów. Tego typu elementów jest zresztą w „The Rise of Skywalker” więcej, bo to film wypełniony po brzegi fan-service'em.
Wbrew pozorom nie jest to największy problem „Skywalker. Odrodzenie”. Gorzej że pierwsza połowa cierpi na montażowe ADHD, a druga z powodu bycia kiepskim fanfikiem.
Abrams spróbował zrobić w jednym filmie dwie różne trylogie „Gwiezdnych wojen”, obie w pewnej mierze alternatywne wobec tego, co Disney zrobił wcześniej. Jedna z nich to opowieść o groźbie powrotu Palpatine'a, szeptanych na Zewnętrznych Rubieżach plotkach o potężnej sile Sithów, która powróci w glorii chwały. W tej historii nowe pokolenie bohaterów powoli dochodziłoby do prawdy, a finalnie spotkało się z potęgą, z którą nawet postaci z oryginalnej trylogii nie mogłyby sprostać. Druga opowieść wtłoczona w Epizod IX, to nostalgiczny remake pierwszych filmów George'a Lucasa - alternatywny „Powrót Jedi” dla najmłodszych odbiorców. A przecież do tego wszystkiego dochodzą jeszcze wątki z poprzednich filmów i cała masa nawiązań, smaczków i mrugnięć okiem.
Z takiego tonalnego i fabularnego potworka nie mogło wyjść nic dobrego. Przede wszystkim z braku czasu. „The Rise of Skywalker” w pierwszej godzinie pędzi w sposób niemiłosierny. Reżyser skacze z wątku na wątek, ciągle zmienia perspektywę i nie pozwala nawet na moment oddechu, żeby widz przypadkiem nie przypomniał sobie, że jest w kinie a nie wesołym miasteczku. Reżyser unika co prawda błędu swojego poprzednika i pozwala głównym bohaterom na wspólną historię, ale to zbyt mało i za późno.
Finn i Rey mieli relację w „Przebudzeniu Mocy”, ale od tego czasu nie spędzili ze sobą na ekranie nawet minuty. Poe Dameron i eks-szturmowiec też spędzili w swoim towarzystwie trochę czasu w Epizodach VII i VII, ale razem zebrałoby się tego maksymalnie kwadrans czasu ekranowego. A mowa o początku finałowej części trylogii! Nie wspominając o tym, że trzeba ugłaskać wściekłych fanów i dać większe role Chewiemu i C3PO.
W tym wszystkim brakuje emocji, sensu, chwili oddechu. A przecież to wciąż jest ta lepsza część filmu.
Bohaterowie filmu polują na typowy filmowy MacGaffin, czyli mapę do systemu Exegol, gdzie ukrywa się Imperator. Ostatecznie znalezienie go nie ma nawet znaczenia, a ponieważ cała wyprawa jest pozbawiona stawki (scena ze „śmiercią” Chewiego jest tak fatalnie zmontowana, że studenci na filmówce oblewaliby za nią zaliczenie, zaś skasowanie pamięci C3PO od początku wygląda na tymczasowy ruch), więc zupełnie nie angażuje widza. Jeśli ten da się ponieść akcji, to może na chwilę zapomni, co się dzieje i będzie się dobrze bawił, ale to nadal mało możliwe.
Potem jest jednak jeszcze gorzej. J.J. Abrams (podobnie jak wcześniej Rian Johnson) zignorował wszelkie niepasujące mu elementy poprzedniej części, a pozostałe wykpił. Osobiście jestem zdecydowanym krytykiem Epizodu VII, ale z całym szacunkiem - nie tak robi się trylogię! Właściwie jedynym oryginalnym elementem opowieści stworzonej przez Johnsona, który ostał się w następnym epizodzie. okazało się mentalne połączenie Rey i Kylo.
Wizja bohaterki jako córki nieznanej nikomu pary zostaje wyrzucona przez okno, bo Rey nagle staje się... wnuczką Imperatora Palpatine'a.
Mówiąc bez ogródek, ten fabularny twist stoi na poziomie najgorszych fanowskich historyjek, jakie tylko można sobie wyobrazić. To porównywalna katastrofa do córki Voldemorta z „Harry Potter i Przeklęte dziecko”. Zwłaszcza że tak naprawdę nic z niego nie wynika. Imperator najpierw planuje przesłać na Rey swoje ducha, ale finalnie tego nie robi i próbuje zabić wnuczkę. Również na bohaterce ta informacja nie wywiera wielkiego wpływu. Luke Skywalker mówi jej, że Leia wiedziała o pochodzeniu Rey i cały smutek czy wątpliwości znikają.
Notabene, skąd Skywalkerowie o tym wiedzieli? Czy życie seksualne Palpatine'a było powszechnie znaną w galaktyce wiedzą? I czemu mistrz Jedi, doskonale rozumiejący zagrożenia płynące z pozostawienia takiej dziewczyny samopas, nie próbował jej znaleźć i ochronić? A potem, jak ją już poznał, czemu odmawiał walki i chciał pozostać w odosobnieniu? Podobne pytania można stawiać jeszcze długo, ale nie ma to żadnego sensu.
Fabuła „Skywalker. Odrodzenie” została sklecona na szybko z różnych elementów poprzednich filmów, nowych pomysłów i chęci przypodobania się widzom.
To się nie mogło udać. A ponieważ brakowało jasnej wizji artystycznej, to oprócz fabuły wyraźnie ucierpiały też zdjęcia i muzyka. Trylogia Disneya nie zdołała wyprodukować ani jednego powszechnie uwielbianego hitu Johna Willmamsa. Oryginalne filmy i prequele biją w tym elemencie serię na głowę. Tak samo jak w kreowaniu mocny, czasem wręcz przesadzonych emocji.
Piotr Grabiec w swojej recenzji napisał o smutnym końcu sagi „Star Wars”. W pełni rozumiem to nastawienie, ale tak naprawdę go nie podzielam. Trylogia Disneya to kompromitacja wytwórni robiącej filmy za setki milionów dolarów. Liczne błędy i problemy „Skywalker. Odrodzenie” (i dwóch poprzednich filmów) dałoby się łatwo rozwiązać na wczesnym etapie produkcji. Wystarczyło mieć jasną i klarowną historię i pomysł na opowieść. „The Rise Of Skywalker” tak naprawdę nie opowiada nawet żadnej historii. Jakie jest przesłanie tego filmu? Z czym widz zostanie? Odpowiedź na te pytania jest jasna - z niczym, bo na ten film nie było ani grama pomysłu.
„Ostatni Jedi” i „Skywalker. Odrodenie” to nie tylko fatalne produkcje, ale też tragicznie słabe filmy „Star Wars”.
Nie ma w nich żadnych elementów, które czyniły sagę George'a Lucasa czymś wyjątkowym. W Epizodzie VIII mamy do czynienia z w pełni świadomym działaniem, a w ostatnim filmie trylogii z nieudolnością wspartą brakiem bardzo trudnymi warunkami i niemożliwymi do pogodzenia oczekiwaniami. Efekt finalny jest wszakże taki sam. Obie te produkcje są pełne dziur fabularnych, głupich decyzji i estetycznego chaosu. W „Skywalker. Odrodzenie” tylko humor stoi na wyższym poziomie i faktycznie pasuje do wybranych momentów filmu. Ale to zdecydowanie za mało, żeby mówić o wyraźnej poprawie.
J.J. Abrams nie uratował więc „Gwiezdnych wojen” ani przed Rianem Johnsonem, ani Kathleen Kennedy, ani przed toksycznymi fanami, ani nawet samym sobą. Być może w świecie rządzonym przez pieniądz Myszki Miki nikt nie zdołałby tego osiągnąć. Choć tak po prawdzie, to chyba fani nie mają już wątpliwości, że George Lucas przy wszystkich jego wadach zrobiłby to lepiej.