REKLAMA

In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale

Pierwszy Dungeon Siege zdobył sobie rzeszę fanów. Nie przeszkadzała im prawie całkowicie zautomatyzowana rozgrywka; wystarczyło bowiem, że na ekranie pojawił się jakiś przeciwnik, a nasz bohater automatycznie go atakował. Wystarczyło w zasadzie biegać po mapie. Z drugim było dużo lepiej. Wchłonął mnie całkowicie, ukończyłem go kilkakrotnie wraz z dodatkiem Broken World. Nawet fakt, że nigdy nie udało mi się uzyskać połączenia w trybie multiplayer nie przeszkadza mi sądzić, że to najlepszy hack'n'slash obok Titan Quest (Diablo ssie i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej).

Rozrywka Blog
REKLAMA

No i jest też ten gościu - Uwe Boll, który, z godnym podziwu zapałem, zaczął wnosić gry do Hollywood. Godnym podziwu tym bardziej, że jest koszmarnym reżyserem, wszyscy mu o tym mówią, a on nijak się nie zniechęca i nawet ma rozbudowane plany podobnych produkcji na kolejne lata. Jeszcze w tym roku do kin ma wejść zrealizowany przez niego Far Cry (o Jezu, dlaczego?), a w następnym trzecia część BloodRayne. Zastanawia mnie tylko czy producentom gier chodzi już tylko i wyłącznie o kasę? Bo wygląda na to, że licencje sprzedaje się lekką ręką i nie dba się potem o to, co dalej się z nimi stanie. A taki tytuł jak Far Cry zyskał przecież ogromny szacunek fanów, co twórcom nie przeszkadza pozwolić niemieckiemu reżyserowi wszystko, za przeproszeniem, spieprzyć. W Hollywood kręci się kiepskie filmy na podstawie gier, a graczy atakują marne produkcje na podstawie kinowych hitów. Chociaż w tym drugim przypadku jest trochę lepiej, bo do kilku produkcji naprawdę się przyłożono (Peter Jackson's King Kong jest naprawdę rewelacyjną grą).

REKLAMA

Komputerowy Dungeon Siege miał fabułę płytką jak kałuża. Główny bohater, jako farmer, grabił sobie coś tam na polu przed swoją chatką, gdy nagle przybiegł dogorywający staruszek. Ostatkiem sił wyseplenił, że nadciąga zło i w ogóle, a my z grabiami w dłoni zaczęliśmy wielogodzinną sieczkę. W filmowym Dungeon Siege jest podobnie. Fajnie, jakiś ukłon w stronę fanów. Farmer o imieniu Farmer jest szczęśliwy w swym domu. Ma piękną żonę, syna i pole buraków. I nagle pięknego słonecznego dnia, gdy jego żona i syn wyjechali do dziadków, Farmera zaatakowały potwory. Nie chce mi się tutaj odkrywać głównych niuansów fabuły, bo jest trochę poplątana i głupia, a ja nie mam siły, żeby o tym pisać.

Przejdźmy do rzeczy. W przypadku tego filmu poza pytaniem "dlaczego Uwe Bollowi wciąż pozwala się kręcić filmy?" należy zadać inne, które brzmi "w jaki sposób tacy aktorzy wylądowali na planie takiego filmu?". Jason Statham (w roli Farmera), piękna Claire Forlani (żona Farmera), Ray Liotta (strasznie zły i okrutny mag), Ron Perlman (Norick, przyjaciel Farmera) oraz Burt Reynolds (król Konreid). OK, nie są to aktorzy klasy A, ale - do diaska! - to szanowane postacie kina. Nie rozumiem jak którekolwiek z nich po przeczytaniu scenariusza mogło zgodzić się na udział w tej produkcji.

Pomijam już fakt, że fabuła jest generalnie do niczego - takim scenariuszem szkoda sobie nawet tyłek podcierać. Zapewne pisali go stolarze, bo dialogi są z drewna (podobnie jak gra aktorska). Tak idiotycznej ścieżki dialogowej nie słyszałem bardzo dawno i gdybym był którymś z wyżej wymienionych aktorów żadna kwestia by mi przez gardło nie przeszła. Specjalnie dla Was wybrałem kilka rodzynków i umieściłem w ramce obok.

Dalej - sceny walk. Film wygląda całkiem dobrze do momentu, gdy na ekranie pojawiają się pierwsze potwory. Gwoli ścisłości - w tym filmie nie zobaczycie szerokiego bestiariusza. Jest tylko jeden rodzaj potworów - jakieś krugi czy krogi czy jak to się tam pisze. Charakteryzacja stworów, ich zachowanie i sceny walk z ich udziałem przypominają potyczki z kitowcami w Power Rangers. Mamy więc potwory z plastiku i drewniane aktorstwo. Epickie bitwy (w filmie są takie dwie) wyglądają jeszcze gorzej. Nie wspominając już o fantazji tamtejszych taktyków. W życiu bym nie wpadł na to, że podczas ogromnej ulewy należy ostrzelać przeciwnika płonącymi strzałami. Efekty specjalne są oczywiście marne, bo tanie. I do tego dochodzi jeszcze fatalna, komiczna wręcz ścieżka dźwiękowa, która bardziej nadawałaby się do kiepskiego horrory klasy C. Może takie też było jej przeznaczenie, bo kompozytor ma na koncie ścieżkę do takich hitów jak Mutant 3: Obrońca oraz Santa's Slay.

REKLAMA

Ostatecznie nie byłoby się czym zamartwiać. W końcu to Uwe Boll. Nic na świecie go nie powstrzyma przed produkowaniem badziewi, które kują serca fanów multimedialnej rozrywki. Tylko dlaczego dobrzy aktorzy musieli się tak zeszmacić? Ostatecznie In the Name of the King: A Dungeon Siege Tale nie jest najgorszą szmirą jaką w życiu widziałem. Ale jest szmirą na tyle, aby omijać ją z daleka i jeszcze kopa zasadzić, jak będzie chciał się zbliżyć.

Moim zdaniem pan Boll powinien uważać. W końcu tyle się ostatnio mówi o tym, jak to gry komputerowe wywołują agresję i motywują młodzież do przestępstw. Jeszcze pana Bolla któryś z nich zastrzeli albo co i znowu będzie niepotrzebna afera.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA