Dopiero styczeń, a ja już widziałem najlepszy film roku. Nie wierzę, że coś mogłoby go przebić
Brady Corbet widzów nie oszczędza. Z każdą sceną "The Brutalist" mnoży swoje ambicje, tworząc monumentalne dzieło, które jednocześnie wciąga intelektualnie i szarpie emocjonalnie.

"The Brutalist" już w sam 215-minutowy czas swego trwania ma wpisane spore pokłady pretensji. Są to jednak pretensje dobre, które zmieniają się w spełnione ambicje. Odpowiadając na pytanie, na co Brady'emu Corbetowi tak długi metraż, należałoby bowiem powiedzieć: tak. Jest on całkowicie uzasadniony, bo reżyserowi udaje się w nim zawrzeć wszystko. Otrzymujemy wnikliwy portret Stanów Zjednoczonych malowany oczami emigranta ze środkowej Europy, który uciekając z Węgier trafia do USA, aby jego amerykański sen zmienił się w prawdziwy koszmar.
Gdy niedługo po II wojnie światowej Laszlo Toth przypływa do wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych, ogarnia go radość. Wiwatuje i obściskuje się z innymi pasażerami statku. Kamera porusza się w taki sposób, żeby entuzjazm bohatera zastąpiła w kadrze Statua Wolności, ale odwrócona, widzimy ją do góry nogami. W tym jednym ujęciu Ameryka staje się ziszczeniem marzeń, a jednocześnie wszystkie jej wartości zostają wypaczone, wywrócone na lewą stronę. Corbet ustawia w ten sposób cały film, w którym pokazuje diabelski rewers wizerunku Stanów Zjednoczonych forsowany przez Hollywood od samego jego zarania.
The Brutalist - recenzja filmu
"The Brutalist" udaje się wszystko to, co nie wyszło "Vox Lux". W swoim poprzednim filmie Corbet za pomocą losów gwiazdy pop próbował stworzyć portret XXI wieku. Wyszedł mu nieskładny teledysk - dokładnie to, co chciał skrytykować. W historii fikcyjnego architekta analizie poddaje poprzednie stulecie, rysując pejzaż Stanów Zjednoczonych do cła przeżartych kapitalistycznym systemem wartości. Na wierzchu to oczywiście opowieść o losach emigranta w USA, ale reżyser serwuje ją z rozmachem wielkiej amerykańskiej powieści. Introspektywna wręcz narracja sprawia, że w doświadczeniach głównego bohatera kumulują się głębokie emocje, wielkie nadzieje i ogromne problemy społeczne.
Nie mamy tu do czynienia z prawdziwymi ludźmi, tylko raczej z archetypami. Laszlo staje się obcym, człowiekiem z zewnątrz, którego oczami przyglądamy się Stanom Zjednoczonym XX wieku. W najlepszej od czasów "Pianisty" kreacji Adriena Brody'ego główny bohater okazuje się wycofany. Bardziej niż motorem napędowym narracji, jest jej biernym obserwatorem - ciągle wycofany, jakby zastraszony z pokorą przyjmuje wszystko, co go spotyka. Wypędzony na bruk przez kuzyna ląduje w przytułku, uzależnia się od heroiny i za marne grosze pracuje na budowie, czekając, aż los się odmieni. Grany przez Guya Pearce'a Harrison Lee Van Buren jest jego totalnym przeciwieństwem, uosobieniem amerykańskiej buty i sukcesu. Gdy poznaje się na architektonicznym geniuszu emigranta, proponuje mu stworzenie centrum społecznościowego. Corbet pokazuje dzięki temu napięcie, jakie rodzi się na zderzeniu światopoglądów i doświadczeń Żyda-artysty ze środkowej Europy a katolika-biznesmena z USA.
Corbet dzieli swój film na dwie części (plus uwertura i epilog), pomiędzy którymi wkomponował 15-minutową przerwę, aby, jak sam twierdził w wywiadach, widz mógł oddać się refleksji. Przyznam szczerze, że po "Tajemnicy przyjazdu 1947-1952" powodów do refleksji zbytnio nie ma. Pierwsze 100 minut to tak naprawdę ekspozycja. Dopiero w "Surowej esencji piękna 1953-1960" reżyser przechodzi do rzeczy i dostajemy jeden punkt kulminacyjny za drugim, a kolejne unieważniają emocjonalnie poprzednie. Wtedy całość nabiera sensu, czy raczej multum sensów naraz. W żaden sposób nie przytłaczają, bo pomimo swego tytułu, "The Brutalist" stawia na subtelność.
Produkcja opowiada o architekturze, syjonizmie, nierówności, klasach społecznych, kapitalistycznym wyzysku, przemocy, a nawet sztuce jako takiej. Gdy Van Buren stwierdza, że pieniądze pozwalają mu spełniać artystyczne ambicje, od razu rozpoznajemy w nim filmowego producenta, który narzuca twórcom swoje zdanie, choć sam nie ma krzty pojęcia ni talentu. Bo Corbet nie podkreśla, nie wyolbrzymia, ani nie punktuje kolejnych podejmowanych przez siebie tematów. Choć są one czytelne, reżyser pozwala widzom płynąć z nurtem narracji, pozostawiając przestrzeń na samodzielne wyciąganie wniosków. "The Brutalist" staje się w ten sposób dziełem wysublimowanym, tęskniącym za modernizmem.
Równie nostalgicznie produkcja spogląda w stronę wielkiego hollywoodzkiego kina kina. Został zrealizowany w cieszącym się ogromną popularnością w latach 50. formacie VistaVision i na taśmie 70 milimetrowej. Nadaje mu to monumentalizmu, wzmaga moc prowadzonej z rozmachem opowieści. "The Brutalist" robi tym większe wrażenie, że został zrealizowany za 10 mln dol. Tyle Corbetowi wystarczyło, żeby widz poczuł się przy jego filmie malutki. Nie da się go oglądać inaczej niż z podziwem.
Premiera "The Brutalist" 31 stycznia w kinach.
Więcej o premierach filmowych poczytasz na Spider's Web:
- Polski dystrybutor z RIGCZ-em. Robi przerwę w trakcie filmu
- Kultowy film z lat 90. wraca do kin. Teraz będzie większym hitem niż w czasie premiery
- Putin nie zasłużył na nic lepszego. Film Vegi to najobrzydliwsza rzecz, jaką widziałem
- Polski gwiazdor hitów Netfliksa zagrał w filmie legend kina akcji. Tyłek kopie mu sam Jason Statham
- Erotyk z Nicole Kidman podzieli widzów. O tym kontrowersyjnym filmie już jest głośno
- Rok produkcji: 2024
- Czas trwania: 215 minut
- Reżyser: Brady Corbet
- Aktorzy: Adrien Brody, Felicity Jones, Guy Pearce
- Nasza ocena: 9/10
- Ocena IMDB: 8,1/10