Serial „Nabrzeże” („The Waterfront”) zapowiadał się jak mieszanka nadmorskiego „Yellowstone” z elementami „Sukcesji”, odrobiną thrillera i kryminału. Brzmi świetnie, prawda? Niestety, choć nie można nazwać go nieudanym, najnowsze dzieło Kevina Williamsona (zgadza się, scenarzysty znakomitych pierwszych czterech odsłon „Krzyku”) to rzecz do bólu przeciętna.

Widownia ceni sobie sagi o wpływowych, niebrzydzących się pobrudzenia sobie rąk zbrodnią rodzinach. Ośmioodcinkowa, osadzona w urokliwym, ale i zepsutym do szpiku kości fikcyjnym nadmorskim miasteczku Havenport seria to właśnie opowieść tego typu - uatrakcyjniona faktem, że inspiracją dla fabuły były prawdziwe wydarzenia. Poważnie: niektóre wątki mają charakter autobiograficzny, bowiem Williamson odwoływał się w nich do rybackich korzeni ojca. W latach 80. - po załamaniu się branży rybnej - zajął się przemytem marihuany, by utrzymać rodzinę.
W centrum wydarzeń „Nabrzeża” znajduje się rodzina Buckleyów, desperacko walcząca o utrzymanie na powierzchni tonącego rybackiego imperium. Gdy nestor rodu - Harlan (Holt McCallany) - dochodzi do siebie po dwóch zawałach, firma stoi na skraju upadku. Jego żona, Belle (Maria Bello) i syn Cane (Jake Weary) zaangażowali się w przemyt narkotyków tylko po to, by ratować rodzinne dziedzictwo. Pozostali członkowie rodu, rzecz jasna, również mierzą się z licznymi, niebanalnymi problemami. Sam Harlam wreszcie decyduje się wrócić do świata przestępczego, by przejąć kontrolę nad przemytem.
Gdy ludzie Cane’a giną podczas nieudanej transakcji, a szeryf Clyde Porter i agent DEA Marcus Sanchez zaczynają węszyć, młody Buckley zmuszony jest wezwać ojca, by posprzątał ten bałagan. Od tej pory serial rozpościera przed nami kolaż szemranych interesów, socjopatycznych postaci (tu prym wiedzie mistrzowska kreacja Tophera Grace’a, najmocniejszego elementu produkcji), zabójstw, rodzinnych przepychanek i zwrotów akcji - tyleż absorbujących, co nieraz absurdalnych.
Nabrzeże - opinia o serialu Netfliksa
„Nabrzeże” to dość typowa opera mydlana w kryminalnym wydaniu. Planowana jako dramat rodzinny z drobną domieszką dreszczowca, ostatecznie stała się znacznie mroczniejsza - z mocno zaakcentowanymi wątkami moralnymi i brutalnymi konsekwencjami działań bohaterów. I niby wszystko jest tu na swoim miejscu, włącznie z atmosferą, rozwojem akcji i aktorstwem, a jednak ubytki są spore.
Buckleyowie to naprawdę paskudna rodzinka - to nie tak, że jej członkowie z wielkim bólem zmuszają się do łamania prawa czy wyrządzenia komuś krzywdy. Każde z nich ma swoje indywidualne problemy i jest w jakiś sposób wykolejone. Egocentryzm i autodestrukcja to standardowe postawy. Gotowi na wszystko, by utrzymać dziedzictwo - nawet jeśli w tym celu muszą zdradzić siebie nawzajem. Brzmi ciekawie, prawda? Potencjalnie angażujący jest też fakt, że każdy odcinek pęka w szwach od zwrotów akcji i zmian perspektywy; mamy tu wielkie zdrady, ujawnienia, rozprzestrzeniający się w Havenport chaos.
Mamy tu też całą sieć niezdrowych relacji, dawnych ran, które determinują działania bohaterów i - uczciwie przyznaję - dość nieprzewidywalny rozwój opowieści.
Niektóre postacie z czasem okazują się też dalece bardziej złożone, niż mogłoby się wydawać.
Koniec końców - choć zdaje się wodzić widza za nos i udawać, że jest inaczej - „Nabrzeże” okazuje się wydmuszką. Jasne, doskonale spełnia rolę kryminalnej opery mydlanej, pełnej intryg, manipulacji i narkotyków, ale nadmiar tych elementów dość szybko sprawia, że przestają robić na widzu wrażenie. Wygląda to trochę tak, jak gdyby w pokoju scenarzystów postanowiono sporządzić jak najdłuższą listę chwytów, które zatrzymają widza przed ekranem, i ostatecznie wszystkie zaimplementować w scenariuszu. W efekcie nie da się nie dostrzec tych trącących desperacją starań, które nieco odzierają tytuł z powagi i ciężaru oraz stopniowo wprowadzają w obojętność. Wiem, że poczucie znudzenia nie jest argumentem, którym wypada się posiłkować w recenzji - jest przecież skrajnie indywidualne i nie da się z nim dyskutować - wydaje mi się jednak, że to właśnie ta forma scenariusza paradoksalnie znacznie zredukowała moje zainteresowanie. Nie jest to jednak przypadek tak radykalny, jak hiszpańskojęzyczne thrillery - poczucie absurdu nie jest dominujące, wobec czego jestem przekonany, że produkcja zapewni przyzwoitą rozrywkę niemałej grupie odbiorców.
Bo ostatecznie tym właśnie jest - tytułem czysto rozrywkowym, w gruncie rzeczy płytkim, odważnie czerpiącym z wielu innych cenionych produkcji, próbującym osadzić pół-autobiograficzne wątki w gatunkowych schematach. Sam zazwyczaj znacznie bardziej cenię podobne produkcje - ta wydaje mi się po prostu zbyt niewyważona, męcząca niedorzecznie szybkim tempem akcji. Po tematyce lojalności, moralności, ceny amerykańskiego snu czy toksycznych męskich dynamik co najwyżej się prześlizguje. Brakuje mi też odrobiny kreatywności, jakichkolwiek świeższych pomysłów, które wyniosą ten banał na nieco wyższy poziom - zwłaszcza, że wątek dramatyczny jest, podobnie jak scenerie, dość sztuczny, większość (choć nie wszystkie) postacie płaskie, pozbawione charakteru i osobowości, przemoc kreskówkowa, romanse chłodne jak oceaniczna woda, a obsada gra tylko nieco powyżej przeciętności.
No, ale jest też Topher Grace - w zaskakującej, socjopatycznej roli; w wersji, w której go jeszcze nie widzieliśmy. To dzięki niemu nie żałuję poświęcenia seansowi połowy dnia.
Czytaj więcej:
- Kasowy hit tego roku trafił na platformę Max
- Nowy film Pixara chwyta za serce, nie portfel. Elio - recenzja
- Świetny serial na Disney+ to współczesna alternatywa dla Przyjaciół
- Netflix: TOP 5 nowości na weekend, w tym słynny polski klasyk
- Mussolini na TikToku historii. Zobacz genialny serial historyczny