„Osierocony Brooklyn” udowadnia, że można w 2019 roku zrobić klasyczny film noir. Nawet jeśli się to nie opłaca – recenzja
Edward Norton jest jednym z najbardziej wszechstronnych i utalentowanych amerykańskich aktorów. Jego marzeniem od dawna było zagranie w adaptacji książki „Osierocony Brooklyn”. Ostatecznie sam ją też wyreżyseruje. Jak wypadł film wzorowany na klasycznym kinie noir i „Chinatown”?
OCENA
Opowieści detektywistyczne cieszą się olbrzymią popularnością wśród czytelników i widzów od czasów Herkulesa Poirota i Sherlocka Holmesa. Przy czym współczesna popkultura sięga po tego typu detektywów-geniuszy już rzadko. Znacznie częściej wykorzystywana jest formuła na głównego bohatera wykorzystywana w filmie noir. To przeważnie zgorzkniały glina lub prywatny detektyw, który niesie za sobą ciężki bagaż doświadczeń. Edward Norton w swoim nowym filmie – „Osierocony Brooklyn” – próbuje połączyć klasyczne wersje bohatera z odrobiną własnej inicjatywy.
Produkcja oparta na powieści Jonathana Lethema opowiada historię Lionela Essroga. Mężczyzna cierpi na zespół Tourette'a. Dzięki wsparciu wieloletniego mentora, Franka Minny należy jednak do agencji detektywistycznej. Wraz z drugim chłopakiem wyciągniętym przed laty z biedy przez Minnę otrzymuje specjalne zadanie. Musi podsłuchać rozmowę Franka z ludźmi, zapamiętać wszystko, co zostanie powiedziane, a potem wyciągnąć go z ewentualnych kłopotów. Cała sprawa szybko się jednak komplikuje, a detektyw zostaje zamordowany. Lionel postanawia podjąć przerwany trop i rozwikłać zagadkę, przez którą zginął jego przyjaciel.
„Osierocony Brooklyn” ma fantastycznego, złożonego głównego bohatera. Edward Norton gra na swoim najwyższym poziomie.
Aktor znany ze swojego negatywnego nastawienia do filmów Marvela nie próbuje wykorzystać choroby swojej postaci jako karty przetargowej do zdobycia Oscara. Nie stawia na patos, unika zbytniego szarżowania. I bardzo dobrze, bo tak naprawdę pokazuje naturalny stan rzeczy dla Lionela. Mężczyzna musi radzić sobie z chaosem w swojej głowie od najmłodszych lat. Zna jednak własny organizm na tyle, by wiedzieć co pogarsza jego stan, a co poprawia. Dlatego jest w stanie skupić się na rozwiązaniu sprawy śmierci Minny (udana choć bardzo krótka rola Bruce'a Willisa).
W przeciwieństwie do powieści akcja filmu toczy się w latach 50. XX wieku. Wyraźnie widać, że Norton chciał dopasować kostiumy, atmosferę i muzykę do bardzo wyraźnego stylu tej opowieści. „Osierocony Brooklyn” podejmuje takie tematy jak korupcja, rasizm, władza elit, brak narzędzi kontroli władzy i rozwój urbanistyczny miasta. Z tego powodu od razu budzi skojarzenia z „Chinatown” Romana Polańskiego, ale to porównanie jest nie do końca poprawne. Tak, „Osierocony Brooklyn” jest filmem neo-noir, ale pod wieloma względami stara się wywołać efekt bardziej zbliżona do klasycznych produkcji z tego gatunku powstałych w latach 40. i 50.
Amerykańscy recenzenci krytykowali film Nortona za bardzo powolne tempo akcji. Mieli rację... i jednocześnie bardzo się pomylili.
Faktycznie, tajemnica badana przez Lionela Essroga rozwija się dosyć niespiesznie, a przy okazji śledztwa mężczyzna natrafia na rozmaite zakręty. Nie ma w tym jednak nic złego. Wręcz przeciwnie, fani dobrych produkcji kryminalnych wiedzą, że powoli odkrywana zagadka to właściwie symbol tego gatunku. Oczywiście pod warunkiem, że wzbudza zainteresowanie i nie ma jednoznacznie zarysowanych postaci. A „Osierocony Brooklyn” zdecydowanie spełnia te wyznaczniki.
Co oczywiście nie znaczy, że film Edwarda Nortona jest idealny. Niestety, ale największą słabością tej produkcji jest brak reżyserskiego doświadczenia gwiazdora. Norton miał do tej pory na swoim koncie tylko jeden film pt. „Zakazany owoc” nakręcony w 2000 roku. Niedostateczne umiejętności w kręceniu filmów w „Osieroconym Brooklynie” objawiają się na kilka różnych sposobów. Montażowo i zdjęciowo film jest poprawny, gorzej wypada zaś pod względem stylu i atmosfery. Nie chodzi nawet o to, że dzieło Nortona nie robi w tych elementach wrażenia. Problem w tym, że nic z tego, co widzimy, nie ma w sobie oryginalnych elementów.
„Osierocony Brooklyn” nie ma własnej wizualnej podmiotowości. Wszystkie elementy jego estetyki – od muzyki, przez zdjęcia, aż kolorystkę widzieliśmy już wcześniej.
Sprawia to, że produkcja wytwórni Warner Bros. pozbawia się szansy na jakikolwiek sukces. Tego typu projekt ma szansę zdobyć widownię tylko i wyłącznie dzięki mocnemu aktorstwu i pięknu swoich zdjęć. Dobrymi przykładami są tu „Ida”, „Roma”, „Joker” czy „The Lighthouse”. Każda z tych produkcji dostarcza na obu poziomach.
„Osierocony Brooklyn” tylko na pierwszym z nich. Norton, Willis, Alec Baldwin i Gugu Mbatha-Raw zdecydowanie stają na wysokości zadania, ale najwyraźniej to za mało. Nie znaczy to oczywiście, że debiutujący dzisiaj w polskich kinach film nie jest wart zobaczenia. Nie jest to dzieło dekady, ani nawet mijającego roku, ale ogląda się je momentami naprawdę dobrze. Nie dziwi mnie jednak, że okazało się dla Warner Bros. finansową klapą. Zabrakło tutaj odrobiny twórczego geniuszu.