Netflix zrobił z Polakami horror na światowym poziomie. Na taki film czekałem
To niemożliwe. Netflix odpowiada za polski horror satanistyczny. W naszym kraju tak kino grozy jak i antyklerykalny przekaz nie są zbyt eksploatowane. Dlatego właśnie "Ostatnia wieczerza" zasługuje na waszą uwagę. A skoro już ją zdobyła, to czy jest w stanie ją utrzymać?
OCENA
Fani horrorów nie mają w Polsce łatwego życia. Na dobrą sprawę mogą się jedynie biernie przyglądać, jak kino grozy rozwija się w innych krajach, podczas gdy u nas mało kto po ten gatunek sięga. W efekcie liczba jego rodzimych przykładów nie jest zbyt powalająca, a najlepsze tytuły i tak zostały zrealizowane przez naszych rodaków na emigracji - amerykańskie "Dziecko Rosemary" Romana Polańskiego czy brytyjski "Wrzask" Jerzego Skolimowskiego. Pozostaje nam więc z rozbawieniem, ale też podziwem oglądać dwie odsłony "Wilczycy" Marka Piestraka, bądź dać się wystraszyć przy kolejnym seansie "Medium" Jacka Koprowicza. To natomiast prowadzi do poszukiwań odpowiedzi na pytanie, czemu podobnych tytułów nie ma w naszej kinematografii więcej.
Chociaż rodzimi twórcy w ostatnich latach flirtowali z kinem grozy ("Córki dancingu") lub otwarcie sięgali po jego konwencje ("Demon"), horrory wciąż są w naszej kinematografii bardziej wyjątkiem niż regułą. Bartosza M. Kowalskiego to jednak nie zraża i właśnie na należących do gatunku filmach buduje swoją karierę. Nie zaczął zbyt dobrze, bo we "W lesie dziś nie zaśnie nikt" założona przez reżysera maska rozkochanego w slasherach kpiarza okazała się popękana. Obficie polewał nas krwią, implementował kolejne żarty, ale koniec końców fabułę podał nam tylko z nieco mniejszą powagą niż Tommy Wiseau "The Room".
"W lesie dziś nie zaśnie nikt 2" to już zupełnie inna bajka. Tam przecież żart jest ewidentny i spokojnie można rozsiąść się w fotelu, rozkoszując krwawymi atrakcjami, które urozmaicono zjadliwą satyrą (tak na samą konwencję slashera, jak naszą rzeczywistość). I chociaż postawa ironisty przebija się momentami w "Ostatniej wieczerzy", tym razem Kowalski postanowił zarezerwować nam polski horror na poważnie.
Ostatnia wieczerza - recenzja polskiego horroru platformy Netflix
"Ostatnia wieczerza" rozpoczyna się parafrazą zakończenia "Omena". Ksiądz próbuje zabić na kościelnym ołtarzu niemowlę, bo wierzy, że to reinkarnacja demona. Już to powinno zasugerować nam rodowód filmu Kowalskiego. Wywodzi się on bowiem z horrorów satanistycznych. Co prawda pojawiły się one w amerykańskiej kinematografii jeszcze w latach 60., ale reżyser odnosi się raczej do ich najntisowej odmiany. Wtedy to groza żerowała na powszechnym strachu przed nowym milenium, dlatego na ekranie mogliśmy oglądać jak to szatan (lub jego wyznawcy) próbuje zaserwować nam iście biblijną apokalipsę.
"Ostatnia wieczerza" ma oldschoolowy posmak, ale Kowalski nie poprzestaje na zwykłej transpozycji przebrzmiałej (i śmiesznej z dzisiejszego punktu widzenia) konwencji na polską rzeczywistość. Zabiera nas więc za mury klasztoru, czy jak nazywają to jego mieszkańcy - sanatorium dla ludzi opętanych. Początkowo może się więc wydawać, że mamy do czynienia z polską wariacją na temat horrorów o egzorcyzmach. W końcu duchowni w widowiskowy sposób próbują wypędzić demona z ciała jednej z pacjentek. Płonący w trakcie rytuału krucyfiks zaraz okazuje się jednak kuglarską sztuczką, a reżyser serwuje nam gatunkową woltę, za woltą gatunkową.
Ostatnia wieczerza - zabawa w horror satanistyczny
W miarę rozwoju akcji Kowalski obnaża przed nami różne oblicza horroru satanistycznego, dzięki czemu skutecznie odwraca naszą uwagę od braków budżetowych. Najważniejsze atrakcje spycha bowiem na sam koniec filmu, ale do tej pory nie wynagradza nam tego jedynie jump scare'ami. Chociaż zdarzy nam się kilka razy podskoczyć w fotelu, ważniejsza okazuje się gęstą atmosferą. "Ostatnia wieczerza" to slow burner, ale w stylu oryginalnego "Kultu". Reżyser zresztą bezpośrednio odnosi się do jego narracji. Tak jak w brytyjskim folk horrorze głównym bohaterem jest przedstawiciel prawa - milicjant, który zostaje wysłany do klasztoru w celu rozwiązania sprawy tajemniczych zaginięć - i czeka na niego wiele niemiłych niespodzianek.
Reżyser nie ukrywa, że "Ostatnia wieczerza" to przede wszystkim film kinofilski. On z dumą obnosi się ze swoją gatunkowością i z klisz czerpie największą siłę. Jest to jednak broń obusieczna, bo ich nadmiar nie tylko przekłada się na przyjemny B-klasowy charakter produkcji, ale też tworzy na ekranie mały bałagan. Mamy do czynienia z czymś na kształt ostrzeżenia pokroju "uważaj czego sobie życzysz" i "nie zawieraj paktu z nieczystymi mocami". Okraszono je dodatkiem walki o samoświadomość, a całość ujęto jeszcze w rozmyślania nad relatywizmem dobra i zła. Opowieść okazuje się jednak niewiele bardziej zniuansowana niż "I stanie się koniec", gdzie Arnold Schwazenegger był dobry, a diabeł zły. Kto by się tam przejmował spłycaniem podejmowanych tematów, skoro Kowalskiego ewidentnie nie interesuje opowieść o kryzysie wiary w stylu "Egzorcysty" i dostajemy historię o chrześcijańskiej hipokryzji a la "Ostatnia godzina".
Skoro "Egzorcysta" był najlepszą reklamą kościoła katolickiego, "Ostatnia wieczerza" powinna zostać uznana za jego antytezę. Odpycha bowiem od całej instytucji niczym księża, którzy przemawiają z ambony głosem polityków partii rządzącej. Trzeba mieć jaja, żeby coś takiego w Polsce odwalić, nie zakrywając się artystycznymi pretensjami i społecznym zaangażowaniem jak Wojciech Smarzowski w "Klerze". Za to właśnie Kowalskiemu należy się nie tylko uznanie, ale też owacje na stojąco.
"Ostatnią wieczerzę" obejrzycie na platformie Netflix.