Polskie horrory są coraz popularniejsze na świecie, a ty pewnie o nich nawet nie słyszałeś
Polskie horrory jeszcze nie podbiły świata, ale udaje im się powoli pojawiać się w świadomości widzów. Na pewno kojarzycie "Midsommar. W biały dzień" i inne folk horrory, o których ostatnio było głośno. W Polsce również mamy przedstawicieli tego gatunku. Bardzo możliwe, że ich nie znasz... a szkoda!
Lubicie folk horrory? Na pewno obce wam nie są takie filmy jak "Midsommar. W biały dzień", "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii", czy nawet "Men". A co byście powiedzieli na to, że Polacy nie gęsi i swoje kino ludowej grozy mają? Nie brakuje bowiem rodzimych produkcji wkładanych do jednego worka z wymienionymi tytułami.
Wyrażenie "polski horror" brzmi dla was jak oksymoron? "Polski folk horror" musi być w takim razie totalną abstrakcją. A jednak takie zjawisko istnieje. Co więcej, w ostatnich latach poszerzyło się o kilka tytułów. Ludowa groza nie jest bowiem obca rodzimym twórcom. Kolejni reżyserzy sięgają po nią od bardzo dawna. Na przestrzeni lat nieraz robili to nieświadomie, bądź nawet wbrew własnym artystycznym aspiracjom.
W czasach PRL-u pogardliwe podejście socjalistycznej władzy do horroru udzielało się również twórcom. Dlatego Janusz Majewski nie lubił, kiedy "Lokis. Rękopis profesora Wittembacha" był tak nazywany. Łatka gatunkowa w ogóle mu nie odpowiadała i bronił się przed nią rękami i nogami. Mimo to sygnowaną jego nazwiskiem produkcję uznaje się za pierwszy powojenny film grozy zrealizowany w Polsce. Kiedy oglądamy go dzisiaj i słyszymy, jak pada w nim sugestia, że niedźwiedź począł dziecko z ludzką kobietą, z miejsca możemy sklasyfikować tytuł jeszcze dokładniej - jako folk horror. Bo całemu zjawisku dopiero od niedawna poświęca się należytą uwagę.
Czym jest folk horror?
Jeszcze w XX w. określenie folk horror w kontekście kina w ogóle nie funkcjonowało. Uległo to zmianie dopiero, kiedy w wywiadzie dla "Fangorii" w 2003 roku Piers Haggard nazwał tak swoją "Krew na szponach szatana", a rok później Mark Gattis w "A History of Horror" przykleił tę łatkę trzem brytyjskim produkcjom z przełomu lat 60. i 70. – prócz "Krwi na szponach szatana" do tzw. nieświętej trójcy zaliczył on również "Kult" oraz "Pogromcę czarownic". Od tamtej pory zjawiskiem zaczęli interesować się kolejni badacze, próbując chociażby pobieżnie je zdefiniować.
Określenie czym tak dokładnie jest folk horror, nie jest do końca możliwe. Nie sposób definiować go za pomocą tych samych kategorii co gatunki, nurty i kinowe trendy. Jest bowiem zjawiskiem ponadczasowym i międzynarodowym. We wpisania tytułu w obszar kina ludowej grozy może nam pomóc książka "Folk Horror: Hours Dreadful and Things Strange", w której Adam Scovell wyodrębnił jego najważniejsze motywy narracyjne:
- Krajobraz – przestrzeń wiejska, nietknięta przez cywilizację
- Izolacja – społeczność odizolowana w jakiś sposób od reszty świata
- Wypaczony system moralny – izolacja prowadzi do wiary w zabobony, wypaczając system moralny zamieszkujących daną przestrzeń osób
- Przywołanie/Zdarzenie – może przyjmować różne formy, od złożenia ofiary ("Kult"), przez przywołanie demona ("Krew na szponach szatana"), po erupcję przemocy ("Pogromca czarownic").
Wymienione elementy tworzą łańcuch folk horroru. Jego ogniwa są jednak poluzowane. Nie wszystkie z nich muszą znaleźć się w danym tytule, abyśmy wpisali go w obręb zjawiska i każde poddaje się szerokiej interpretacji. Dlatego polskich miłośników kina ludowej grozy dumą powinien napawać fakt, że pięć lat po "Kulcie" swoją cegiełkę do niego dorzucił nasz rodak – Jerzy Skolimowski. To on w Wielkiej Brytanii zrealizował "Wrzask", w którym pewien mężczyzna z butami wchodzi w życie muzyka i jego żony. Opowiada im jak to żyjąc wśród aborygenów zamordował własne dziecko, a potem wykorzystuje nabyte wtedy umiejętności, żeby się nad nimi znęcać.
Podstępny klimat folk horroru
Skolimowski nie był jedynym rodzimym twórcą, który na emigracji zrealizował folk horror. W końcu za kamerą kanadyjskiej produkcji "Wyraźny motyw" stanął Ryszard Bugajski. W filmie poznajemy historię prawnika, wbrew sobie uwikłanego w serię brutalnych wydarzeń. Indiański policjant zabiera bowiem głównego bohatera na vendettę przeciw firmie karczującej lasy. W kinie ludowej grozy natura zawsze odgrywa istotną rolę, dlatego takie ekologiczne zaangażowanie nie jest niczym wyjątkowym. Podobnie jak inne tematy znajdujące się w centrum zainteresowań twórców tytułów należących do zjawiska, może jednak objawiać się w różnoraki sposób.
Zgodnie z tym, co Andy Paciorek pisze we "From the Forests, Fields, Furrows and further: An Introduction" o folk horrorze powinniśmy myśleć w kategoriach klimatu – czymś na kształt mgły. Tak jak ona jest to bowiem "podstępna atmosfera", "wpełzająca na różne terytoria, nie pozostawiając po sobie żadnych widocznych śladów". Ujmując rzecz w uproszczeniu i mniej poetyckich słowach, są to po prostu horrory, żerujące na szeroko pojętym folklorze. Natkniemy się w nich więc na czarownice, strzygi, upiory, szamanów, demony – cokolwiek, co wywodzi się z ludowych przesądów.
W folk horrorach poprzez pradawne wierzenia opowiada się o teraźniejszości, a ich istotą okazuje się starcie zabobonów i racjonalnego myślenia. Przykłady budowanego tak klimatu znajdziemy już w pierwszych latach istnienia X muzy. Wystarczy bowiem wspomnieć "Czarownice", w których Benjamin Christensen najpierw prezentuje średniowieczne przesądy na temat czarownic, aby potem dosadnie zasugerować, że były to kobiety, które w ówczesnych mu czasach uznano by po prostu za histeryczki, czy kleptomanki. Podobne motywy od zawsze fascynują filmowych twórców, przez co bogactwo kina ludowej grozy nie zostało jeszcze w pełni odkryte. Sprawa jest rozwojowa.
Polskie folk horrory odkrywane na świecie
W lutym tego roku na rynku pojawiło się wydawnictwo "All The Haunts Be Ours: A Compendium Of Folk Horror", zawierające m.in. 12 dysków Blu-ray z łącznie 20 filmami. Wśród nich nie brakuje polskich akcentów. Obok wspomnianego "Wyraźnego motywu" i "Lokisa", będzie to "Wilczyca" Marka Piestraka. Poznajemy w niej historię Kacpra Wosińskiego. Żona przeklina go za to, że nie poświęcał jej wystarczająco uwagi. Po śmierci powraca jako tytułowy stwór, aby go nękać. Ok, może i nieporadność dramaturgiczna wzbudza śmiech. Może tych wszystkich dłużyzn fabularnych dało się uniknąć. Może efekty specjalne wywołują ironiczny uśmiech. Ale zabawa podczas seansu jest przednia.
W przeciwieństwie do Janusza Majewskiego, Marek Piestrak nie miał nigdy problemu z gatunkowymi łatkami. Ba, jego filmy z dumą obnoszą się swoją gatunkowością. Reżysera nie ograniczają nie tylko artystyczne pretensje, ale także braki budżetowe (patrz rodzima wariacja na punkcie Kina Nowej Przygody: "Klątwa doliny węży"). To podejście podobało się widzom, dlatego "Wilczyca" w roku premiery (1983) przyciągnęła do kin ok. 2 mln widzów, co jak na tamte czasy było całkiem przyzwoitym wynikiem. Trochę to zajęło, ale po ośmiu latach doczekaliśmy się sequela produkcji - również utrzymanego w klimacie folk horroru "Powrotu wilczycy".
Renesans polskiego folk horroru?
Obecnie jesteśmy świadkami renesansu folk horroru. Filmy Bena Wheatleya ("Lista płatnych zleceń", "A Field in England" i "Na ziemi"), "Midsommar. W biały dzień", "Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii", czy "Men" najdosadniej pokazują, jak ważnym elementem na mapie współczesnego kina grozy jest to zjawisko, ale jego odrodzenie widoczne jest również u nas. W dostępnym w zestawie "All The Haunts Be Ours" w ponad trzygodzinnym dokumencie "Woodlands Dark And Days Bewitched" omawiany jest przecież "Demon" Marcina Wrony. Poznajemy w nim historię Piotra, który w przeddzień swojego wesela w pobliżu posesji odziedziczonej przez przyszłą współmałżonkę, odkrywa zakopane ludzkie szczątki, a sama uroczystość zostaje przez to zakłócona niewytłumaczalnymi zdarzeniami.
Jak na kraj, w którego kinematografii sam horror, delikatnie mówiąc, nie jest zbyt eksploatowany, w kwestii folk horrorów nie mamy się czego wstydzić. Klimatem ludowej grozy, prócz przedwcześnie zmarłego Marcina Wrony, całkiem niedawno próbowała nas uwieść Agnieszka Smoczyńska w "Córkach dancingu". To w końcu opowieść o dwóch syrenach, które w latach 80. trafiają do Warszawy – stolicy kraju oddzielonego od reszty świata żelazną kurtyną – i stają się atrakcją klubu nocnego.
Nie ma co zaklinać rzeczywistości. Polskich folk horrorów nie ma znowu tak wiele. Można je policzyć na palcach jednej ręki. Skoro jednak na całym świecie zjawiskiem interesuje się coraz więcej osób i twórców, to kto wie. Może zaraz jakiś badacz dopisze do niego jakieś zakurzone filmy z historii naszej kinematografii, albo rodzimi twórcy zrealizują kolejne filmy ludowej grozy. W końcu folkloru ci u nas dostatek i aż się prosi, żeby go wykorzystać.
Tekst opublikowano w sierpniu 2022 r.