REKLAMA

Polskie kino bardzo potrzebowało inteligentnej i zabawnej komedii. „Pan T.” stanął na wysokości zadania

Film „Pan T.” wywołał przed premierą ogólnopolska debatę na temat granic artystycznej wolności i wykorzystywania elementów cudzego dzieła, żeby stworzyć coś nowego. Nowej produkcji Marcina Krzyształowicza nie warto jednak bojkotować, a za to koniecznie trzeba zobaczyć.

pan t recenzja
REKLAMA
REKLAMA

Przed swoją premierą „Pan T.” funkcjonował w świadomości widowni jako nowy film inspirowany postacią Leopolda Tyrmanda i jego „Dziennikiem 1954”. Od momentu swojej premiery na Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdynii twórcy produkcji odżegnywali się jednak od bezpośredniego łączenia ich utworu z postacią słynnego pisarza i dziennikarza. Według ich własnych słów, Tyrmand jest tylko jedną z postaci wymieszanych w tytułowym Panu T., a źródłem inspiracji byli też m.in. Sławomir Mrożek i Tadeusz Konwicki. Z tym stanowiskiem nie zgadza się Matthew Tyrmand, czyli spadkobierca praw do twórczości autora „Złego”. Między dwoma podmiotami trwają negocjacje, ale być może sprawa skończy się w sądzie.

Każdy widz produkcji będzie mógł samemu rozstrzygnąć, czyje argumenty w tym sporze są mu bliższe. Osobiście też mam na ten temat opinię, ale bez względu na wszytko nie chciałbym, żeby kontrowersje związane z prawami autorskimi zdecydowały o porażce „Pana T.”. Bo to film, którego w polskim kinie bardzo brakowało.

Pan T. - recenzja

Tytułowy bohater to mieszkający w odbudowywanej z gruzów Warszawie pisarz i dziennikarz. Mężczyzna mieszka na stałe w hotelu dla artystów, ale na co dzień utrzymuje się z udzielanych korepetycji. Jego niezłomna postawa, ironizujący dowcip i brak zaangażowania w wielkie dzieło komunizmu sprawiły bowiem, że w oczach władzy stał się pariasem. Nikt nie chce wydawać jego książek, a zlecenia na teksty dziennikarskie wpadają raz od wielkiego dzwonu. Pan T. poświęca więc większość dni na fantazjowaniu o wysadzeniu Pałacu Kultury (fikcyjne fragmenty na porządku dziennym mieszają się tu z realnym życiem bohatera), romansie z przygotowującą się do matury uczennicą i udzielaniu światłych rad aspirującemu do pisarskiej profesji sąsiadowi z gminu.

Już otwierająca film scena pokazuje pomysł Krzyształowicza na ten film. Ucharakteryzowany niczym bohater wodewilu konferansjer zapowiada wystąpienie sekretarza generalnego PZPR, Bolesława Bieruta. Cała sala niczym kukiełki obraca w stronę mówcy, a ten z trudem odczytuje z kartki puste frazesy łączące pseudointelektualizm z partyjną ideologią. Mikrofon nagle dostaje pogłosu, ale nikomu to nie przeszkadza. W jednym z tylnych rzędów bijącego brawa tłumu znajduje się delikatnie uśmiechnięty mężczyzna w okularach przeciwsłonecznych.

To na pozór dosyć spokojna scena, ale wspominana po seansie dostarcza znacznie więcej emocji, niż można się po niej spodziewać. Reżyser miesza tu elementy niezwykle istotne z perspektywy całego dzieła: nostalgię, smutek samotności, ale też groteskę i nierzeczywistość całej sytuacji (dodatkowo potęgowana faktem, że cały „Pan T.” został nakręcony w czerni i bieli).

Centralnym punktem filmu jest oczywiście sam bohater, po mistrzowsku grany przez Pawła Wilczaka.

To bardzo minimalistyczna, pozbawiona aktorskich szarż rola. Wilczak gra postać daleką od typowego obrazu polskiego bohatera. Pan T. jest jak najdalszy od otwartego wyrażania sprzeciwu. W duszącym ustroju komunistycznym mniej mu przeszkadza tłamszenie politycznej opozycji, a bardziej brak dostępu do dóbr konsumpcyjnych i ogólna bylejakość umysłowa elit. Tak naprawdę jedynym źródłem powszechnej wolności jest delikatna erotyka i duch młodzieżowości, ale bohater na jedno i drugie wydaje się sobie zdecydowanie za stary (to faktycznie jest jeden z elementów rozbieżnych z biografią Tyrmanda). Dlatego cały swój bunt przeciwko istniejącej w Polsce sytuacji przelewa na dziennik i artystyczne próżniactwo.

Paweł Wilczak doskonale radzi sobie z portretowaniem człowieka na skraju chęci do życia. W jego roli kryje się bardzo wiele emocji, choć nie wszystkie są widoczne na pierwszy rzut oka. Nie umniejszając niczego Sebastianowi Stankiewiczowi, który doskonale radzie sobie w drugoplanowej roli sąsiada o nazwisku Filak, informacja, że to on otrzymał nagrodę w Gdyni, a nie Wilczak, najlepiej obrazuje postępującą absurdalność tego festiwalu.

REKLAMA

Zresztą cała udanie dobrana obsada aktorska nie wyciągnęłaby filmu na tak wysoki poziom, gdyby nie doskonałe dialogi. „Pan T.” jest jedną z najlepszych polskich komedii ostatnich lat. Opowiadane na przestrzeni 104 minut dowcipy są lotne, niepokorne i cudownie ironiczne. W panującej obecnie rzeczywistości, gdzie komediowy standard wytyczają produkcje uznające słowo „K***a” za wybitny żart, podobny humor był widzom potrzebny jak powietrze. Czy to wystarczy, żeby sprowadzić ich do kin? Osobiście wątpię, że „Pan T.” osiągnie finansowy sukces, choć bardzo mu tego życzę. Przy wszystkich sukcesach polskiego kina ostatnich lat, większość widzów wciąż kojarzy czarno-białe filmy z artystycznym nadymaniem. I z tego powodu mogą im przemknąć przed nosem takie perełki jak dzieło Marcina Krzyształowicza.

„Pan T.” jest już dostępny w kinach w całej Polsce.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA