Przed nami finał programu "Project Runway". Polska edycja telewizyjnego show o młodych projektantach mody zagościła w TVN-owskiej ramówce jesienią zeszłego roku. Po kolejnych 11 odcinkach jesteśmy tuż przed jego zakończeniem i wybraniem kreatora mody, który wraz z marką Simple i niezłą gotówką w kieszeni (300 tysięcy złotych) będzie miał szansę zawojować światkiem, do którego tylko nieliczni mają dostęp. Czy finaliści to osoby, które z dumą będą mogły gościć na salonach obok Paprockiego & Brzozowskiego, Gosi Baczyńskiej i Ewy Minge?
Uczestnicy programu to niewątpliwie osobowości charakterystyczne (i charakterne). Trójka, która została, i która w niedzielę, 25 maja, będzie na siebie krzywo patrzeć i najprawdopodobniej życzyć sobie jak najgorzej, to grupka uznana za najlepszych według szanownego jury. Każdy z nich ma inny styl, inną osobowość i jest wyrazisty, choć niekoniecznie wylewny (vide: Maciek). Od początku programu przewinęła się cała galeria charakterów, osób dziwnych, choć w gruncie rzeczy sympatycznych. W "Project Runway" czuć rywalizację i z każdym kolejnym odcinkiem uczestnicy mają coraz mniej skrupułów.
Jest jednak coś, co podczas oglądania programu o projektantach i porównywania go z innymi show typu "Top Model", "Top Chef", "Master Chef" czy "Hell's Kitchen", zaskakuje. "Project Runway" choć traktuje o środowisku mniej popularnym niż modelki i kucharze (kto dziś nie chce zostać szafiarko-modelką bądź kucharzem-blogerem-gościem programów śniadaniowych, no kto?), środowisku, zdawałoby się bardziej elitarnym, w którym zawiść, niechęć, cięcie sukienek jest na porządku dziennym, jest programem najbardziej przyjaznym. Przyjaznym widzowi, który tylko incydentalnie narażony jest na słuchanie nienawistnych setek i przyjaznym - przede wszystkim - uczestnikom, którzy od jury i prowadzących dostają nie kopy, a wsparcie, argumenty i wyważone uwagi. Tu nie ma pieniactwa, płaczu, rzucania talerzami (czy raczej materiałami, choć efekt przypominałby pewnie taniec ze wstążkami niż grandę). Jest po prostu fajnie, choć nie bez zgrzytów.
Zgrzytem był wyciągnięty rodem z "Top Model" motyw goszczenia na salonach przez uczestników, którzy w modnym klubie mieli niby przypadkowo zaprezentować się, bawiącym się tam osobistościom telewizyjnym i tym ze świata mody. To zadanie w każdym z tego typu programów budzi moje politowanie i jest tworzeniem na siłę medialnego inkubatora. Zastanawiam się jakby to miało wyglądać w programach kulinarnych? Ktoś na imprezie miałby wyciągnąć kotleta z torebki i kazać go spróbować Magdzie Gessler albo Maciejowi Nowakowi? Albo w próżniowym pojemniku przynieść słynne przegrzebki i serwować je co znamienitszym gościom?
Pewnym zgrzytem, zachowaniem zgoła niepotrzebnym, bo próbującym coś upolityczniać i udowadniać na siłę było wystąpienie Michała Piróga, który jawi mi się jako postać pozytywna (tylko niech już lepiej tańczy, a nie pisze książki). Rozczarowujące, tym bardziej, że mimo pokazywania tak specyficznego środowiska, udało się uniknąć mówienia o swoich orientacjach, (prawie) uniknąć obwieszczania o swoich problemach z przystosowaniem czy serwowania łzawych historii o przeszłości, rodzinie, chłopaku-stalkerze albo toksycznych rodzicach, czego przecież nie udało się poskromić w "Master Chefie" albo "Top Chefie". Ale umówmy się - to show robione dla mas, nie możemy mieć przecież wszystkiego co najlepsze, prawda?
A co tak naprawdę najlepsze jest w "Project Runway"? Bezapelacyjnie: Anja Rubik i Tomasz Ossoliński. Anja Rubik to chodząca klasa, to całkiem niezły humor i zdrowe, choć pewnie dla niektórych mało sympatyczne, podejście do uczestników i do życia. Dlaczego "mało sympatyczne"? Bo zdroworozsądkowe i prawdziwe. Bo, tak jak w "Top Model" nie zasłania nikogo ochronnym parasolem, tylko bezceremonialnie mówi: "Hej, takie jest życie, przestań się mazać!". I to się ceni, to jest dobre. Tomasz Ossoliński to męska chodząca klasa, dystans, pomoc dla uczestników, humor i po prostu świetny facet. Miło się na niego patrzy, nie tylko dlatego, że jest przystojny, fantastycznie się go słucha, nie tylko dlatego, że ma genialny głos. Ossoliński jest świetny i choćby dla niego warto zobaczyć parę odcinków.
Ale czy tak naprawdę w programie poświęconym projektantom mody nie powinny najlepsze być ciuchy? Ano powinny, ale niestety większość prezentowanych tam ubrań, to dla mnie koszmarki. Ale może ja się nie znam i wolę popatrzeć na kotleta. Też istnieje takie prawdopodobieństwo. Podczas tych 11 odcinków na palcach jednej ręki mogłabym policzyć rzeczy, które faktycznie ktoś mógłby założyć i nie zostać wziętym za przebierańca (w tym jedna sukienka powstała z materiałów budowlanych!). Reszta ubrań przypominała raczej straszne wizje na prochach, a nie coś co można by nosić albo coś, co mogłoby potraktowane być jako odzieżowe dzieło sztuki. Więc jednak lepiej gotujemy? Być może. Ale to za to modę sprzedajemy z klasą, a nie przaśną "kurwą" i ckliwym płaczem znad kotleta.