Hell's Kitchen zawsze kojarzy i będzie kojarzyć się z Gordonem Ramsay'em. Tłumy go kochały, uczestnicy piekiełka nienawidzili i jednocześnie podziwiali. Ramsay był charakterystyczny, rzucał "fuckami" na przemian z porcelaną, był bezkompromisowy, sam w sobie był marką, która po prostu dobrze się sprzedawała.
Od jakiegoś czasu, a właściwie od początku programu "Top Chef", naszym polskim Ramsay'em stał się Wojciech Modest Amaro. Sosnowiczanin, restaurator, jedyny w Polsce posiadacz gwiazdki Michelina jest wzorem do naśladowania dla młodych kucharzy (i polskich kur domowych) oraz przykładem, że Polakowi też może udać się międzynarodowa kariera (i nie trzeba być Anją Rubik). Amaro jest rzeczywiście człowiekiem sukcesu, który zna się na swojej pracy i budzi respekt. Jest stanowczy i nie da sobie w kaszę dmuchać - jednym słowem, ba, spojrzeniem potrafił ustawić do pionu uczestników "Top Chef". Dwóch z nich możemy oglądać w nowym programie Polsatu, "Hell's Kitchen".
9 lat po amerykańskiej premierze Polska także postanowiła urządzić małe piekło na antenie. Moda na kulinarne programy telewizyjne wciąż trwa. Kiedyś wszyscy po prostu gotowali, dziś nadal to robią - pichcą w programach śniadaniowych, chałturzą gdzie się da celebryci wszelkiej maści, ale produkcje kulinarne muszą dawać coś więcej niż sam przysmak. Muszą dawać emocje i rzucanie mięsem, bo lepiej jak "kurwa" popłynie niż jak kotlet leży na talerzu, jak mawiają telewizyjni pijarowcy. Polskie "Hell's Kitchen" chce być jak najbardziej w amerykańskim stylu. Szkoda tylko, że łzy i setki są rodem z "Dlaczego ja?", a Amaro rzuca talerzami niczym Gesslerowa sałatkami w intro "Kuchennych rewolucji".
Bohaterowie "Hell's Kitchen" to oczywiście - jak w każdym reality-show, a za ten typ programu można "Piekielną kuchnię" uważać - ludzie wszelkiej maści, od trusi-licealistki, która "lubi kokardki, bo przypominają jej, że ciągle jest dzieckiem" do sześćdziesięciolatka harleyowca, który zabiera się za gotowanie w kurtce skórzanej. Mamy też kurę domową, dziewczynę, która podczas selfie z Amaro chciała go polizać w ucho, kobietę, która ma doświadczenie życiowe oraz parę zajmującą się kuchnią zawodowo, która dziwnym zbiegiem okoliczności (!) wylądowała razem w programie. My jesteśmy chytrzy i mądrzy - wiemy, że w telewizji nie ma żadnych przypadków, a cała paczka została dobrana tak, by różni widzowie, o różnych potrzebach znaleźli kogoś z kim mogą się utożsamić, historię, którą kupią i zapłaczą nad jakąś zagubioną duszyczką czy kochankami, którzy przez chęć sławy i kariery mogą zostać rozdzieleni (dziewczyna wydaje się być bardzo zdeterminowana).
Polskie "Hell's Kitchen" jest niestety wyreżyserowane od momentu, w którym Wojciech Modest Amaro krzywi się, próbując potraw nowo przybyłych uczestników, poprzez wypowiedzi uczestników, aż po sytuację w kuchni i założenie, że z chwilą wejścia nowej ekipy do restauracji prowadzącego jego biznes będzie poddany próbie i faktycznie może stracić olbrzymie pieniądze, jeśli uczestnicy zawiodą. Muszą być emocje i suspens w każdej minucie, nawet wtedy, kiedy jedna z pań nie wie, czym ma spiąć włosy. Amaro wyrzuca jednego kucharza za drugim bez mrugnięcia okiem... chciałoby się powiedzieć - trup ściele się gęsto. Co więcej, najprawdopodobniej z odcinka na odcinek możemy spodziewać się coraz więcej emocji - uczestnicy "Piekielnej kuchni" mieszkają razem w jednym domu i obserwowani są przez kamery 24 godziny na dobę. Lada chwila a przy kiełbasie zakwitnie jakiś nowy romans.
Mimo, że pierwszy odcinek potwierdził moje obawy związane z nieudaną próbą dorównania pierwowzorowi, tak szybko "Hell's Kitchen" nie opuszczę. Chętnie zobaczę, jak rozwija się program, poza tym trzeba wiedzieć, co w trawie piszczy. Skandale, ploteczki i rzucanie garnkami to przecież coś, co Polacy lubią najbardziej.