W Polsce mamy mit, że trzeba przejść przez piekło, aby być wybitnym - wywiad z Maciejem Stuhrem
"Szadź 2" już dzisiaj na TVN z premierowym odcinkiem. Główną rolę w kryminale o seryjnym zabójcy zagrał Maciej Stuhr. W wywiadzie aktor opowiedział o aktorskie pokorze i swojej niechęci do filmu „Whiplash”.
"Szadź 2" już dziś o 21:30 w stacji TVN. Rozmawiamy z Maciejem Stuhrem, odtwórcą głównej roli w serialu, o aktorstwie, pomyśle na fabułę 2. sezonu "Szadzi" oraz o jego guście filmowym.
Szadź 2 – Maciej Stuhr o nowym sezonie kryminału, pandemii i przemocy na kierunkach aktorskich:
"Szadź" w swoim 1. sezonie była sprawnie poprowadzoną, ale w gruncie rzeczy dosyć zamkniętą opowieścią. Scenarzyści zostawili małą furtkę na kontynuację, natomiast w takiej sytuacji często rodzi się wątpliwość, czy w ogóle warto wracać do opowiedzianej historii. Pan też zadawał sobie takie pytania, gdy usłyszał o 2. sezonie?
Maciej Stuhr: To zawsze jest dylemat. A im większy sukces odniósł 1. sezon, tym ważniejsze staje się pytanie, czy warto robić kontynuację. W "Szadzi" scenarzyści faktycznie zostawili tę furtkę i wszystko było w ich rękach, na ile sprostają zadaniu wymyślenia dalszej części tej historii. Muszę powiedzieć, że w trakcie czytania scenariusza te wątpliwości rozwiały mi się już na etapie 1. odcinka.
Dlaczego?
Cały ten sezon jest napisany kapitalnie. Emocje nie tylko nie opadają, ale cała opowieść wręcz przyśpiesza. To jak wiele zwrotów akcji wymyślili scenarzyści, zadowoli nawet najbardziej wymagających widzów. Natomiast z tymi zakończeniami naprawdę jest problem, na co uwagę zwróciła przecież nasza noblistka Olga Tokarczuk. W swojej mowie noblowskiej skupiła się na problemie katharsis, którego w dzisiejszym świecie seriali coraz trudniej doświadczyć. Twórcy zawsze starają się zostawić choć ułamek szansy na kontynuację, bo może będziemy chcieli dalej oglądać losy bohaterów. A co za tym idzie, czasem nie potrafią doprowadzić historii do pełnego rozwiązania, choć nasz umysł czegoś takiego potrzebuje. Cóż, z drugiej strony seriale dlatego są tak wciągające, że przywiązujemy się do bohaterów i ciągle przebieramy nogami w oczekiwaniu na kolejny odcinek czy sezon. Coś za coś.
W jakiej sytuacji Piotr Wolnicki znajduje się w najnowszej części?
W 2. sezonie na mojego bohatera patrzymy z zupełnie nowej perspektywy. Wcześniej powoli wychodził z cienia, a widzowie dowiadywali się coraz więcej o nim i jego motywacjach. W nowych odcinkach nie tylko całkowicie się ujawnił, ale wręcz znalazł się na świeczniku. Jego proces jest szeroko relacjonowany przez media, dlatego Wolnicki staje się właściwie celebrytą. Przypomina swoim zachowaniem Teda Bundy'ego puszczającego oko do kamer. Wszyscy Amerykanie zastanawiali się, jak ten uroczy, inteligentny i przystojny facet mógł popełnić tak straszne zbrodnie. I czy w ogóle był winny. Ta historia przypomniała mi się podczas prac nad 2. sezonem i mocno mnie zainspirowała. Nasz morderca ma teraz bardzo utrudnione zadanie. Wyzwanie go oczywiście jeszcze bardziej podnieca, a zainteresowanie mediów niezwykle karmi jego ego. Czuje się wśród tych kamer i poruszonej do głębi opinii publicznej jak ryba w wodzie. Mogę zdradzić, że Wolnicki otrzymuje w areszcie mnóstwo listów od kobiet, które lgną do niego jak ćmy do ognia. W złu jest coś takiego, że często działa na ludzi magnetycznie.
Przed premierą 1. sezonu opowiadał mi Pan o przygotowaniach do roli polegających na odnajdywaniu w sobie tego zła w codziennych sytuacjach. Podczas prac nad nowymi odcinkami chciał Pan wejść głębiej w postać Wolnickiego i znaleźć też w sobie jakieś nowe pokłady emocji wobec jego czynów?
Wydaje mi się, że przy realizacji seriali aktorzy muszą zdobyć się na pewien rodzaj pokory wobec widzów. To moja osobista teoria i na pewno nie nazwałbym jej prawdą objawioną. Ale sądzę, że odwrotnie niż w filmie fabularnym, gdzie obserwujemy zmianę bohatera, w serialach wchodzimy w świat, od którego nie oczekujemy zmian. Bo pokochaliśmy go takim, jakim jest. Przykładowo w "Downton Abbey" mamy babcię, która na koniec każdego odcinka mówi coś śmiesznego. I widzowie właśnie tego od niej oczekują. Trzeba tę potrzebę przyjąć z pokorą i nie gmerać za bardzo przy istniejących postaciach. Doświadczyłem tego choćby przy kontynuacji serialu "Belfer". Wszyscy chcieli się do niej bardzo przyłożyć, ale postawili sobie też za cel, że to nie będzie "odgrzewanie kotletów". Dlatego twórcy pragnęli zaskoczyć widzów czymś zupełnie innym. Niestety, duża część odbiorców miała problem z zaakceptowaniem tak daleko idących zmian. To już nie był ten świat, do którego się zapisali. Przy 2. sezonie "Szadzi" najważniejsze jest, że scenarzyści wymyślili bardzo wartką akcję. Oczywiście nie jest tak, że stoimy też w miejscu, bo mamy nowe zmienne. Między innymi pojawia się bardzo ciekawa postać z dzieciństwa Wolnickiego. Ale pewne rzeczy pozostały niezmienne ze względu na tę symboliczną umowę zawartą z widzami.
Wraz z postępem 1. serii coraz bardziej zacieśniała się relacja między pana bohaterem a Agnieszka Polkowską graną przez Aleksandrę Popławską. Paradoksalnie jednak nie mieliście wcale zbyt wielu wspólnych scen. W 2. sezonie było więcej okazji do spotykania się na planie?
To jest dość zabawne, bo choć oboje z Olą Popławską gramy główne role, to na planie spotykamy się sporadycznie. Ale może wbrew pierwszemu wrażeniu powiem, że to chyba dobrze. Bo wtedy te wspólne sceny mają odpowiednią temperaturę. W 2. sezonie Wolnicki i Polkowska również nie będą często chodzić razem na piwo (śmiech), ale kilka elektryzujących spotkań ich czeka.
Od początku pandemii koronawirusa w Polsce minął nieco ponad rok. Czy z uwagi na sytuację kin można odnieść wrażenie, że przez ten czas cofnęliśmy się do punktu wyjścia? A może mimo wszystko idziemy w stronę nowej rzeczywistości?
Wszyscy wciąż mamy sporo obaw w związku z sytuacją przemysłu filmowo-telewizyjnego po pandemii. Jaka przyszłość czeka kino jako miejsce, gdzie ogląda się filmy? Nie muszę chyba tłumaczyć z jak poważnym problemem one się obecnie mierzą. I tak naprawdę nie wiemy, które kina w ogóle przetrwają. Niektóre już zostały zamknięte na zawsze. Dlatego czekamy z niepokojem na to, co się wydarzy. Oczywiście rzeczywistość nie znosi pustki. Ktoś ma kłopoty, a ktoś inny się rozwija. Wszystkie platformy streamingowe dostały wiatru w żagle i o ich przyszłość możemy być raczej spokojni. Aktorzy, scenarzyści i reżyserzy będą mieli pełne ręce roboty. Nie ma co do tego wątpliwości, bo rynek jest olbrzymi. Natomiast na bardzo wielu poziomach jesteśmy w momencie przełomowym. Mówię tu o sytuacji politycznej, społecznej, artystycznej i całej historii ludzkości. Zachodzi jakaś przemiana, ale na razie nie widzimy tego, co jest na drugim brzegu.
Ta przemiana dosyć wyraźnie zachodzi też w samym środowisku aktorskim. Mówię tu oczywiście o sytuacjach mobbingu w szkołach aktorskich i coraz głośniejszym sprzeciwie młodych pokoleń wobec takich praktyk. Poczuł Pan jakąś wewnętrzną ulgę, że mógł publicznie opowiedzieć też o swojej perspektywie na tę sytuację?
Bardzo dobrze się stało, że ta dyskusja się rozpoczęła. Korytarze szkół artystycznych trzeba przewietrzyć i pewne rzeczy nareszcie nazwać po imieniu. Ta dyskusja oczywiście nie jest prosta. Można na pewno bez wahania powiedzieć, że nie wolno upokarzać drugiego człowieka w imię sztuki. Nigdy w to nie wierzyłem. Bez względu na to, czy robi to wybitny artysta czy nauczyciel chcący zrobić z kogoś artystę. To nie jest wytłumaczenie, a raczej przykrywka dla jakiś prywatnych problemów. W naszym środowisku obowiązuje mit, który najlepiej portretuje oscarowy "Whiplash" o młodym perkusiście dręczonym przez swojego mistrza. W mojej opinii twórcy tego filmu wymagają przytaknięcia stwierdzeniu, że główny bohater stał się wybitnym muzykiem dzięki przejściu przez piekło, które tamten mu zafundował. W Polsce podobny mit też funkcjonuje. A moim zdaniem robi więcej złego niż dobrego.
To znaczy?
Nie spotkałem się z taki przypadkami jak w "Whiplash". Na własne oczy nigdy nie widziałem, by ktoś zgnębiony i upokorzony w ten sposób rozkwitał. Wręcz przeciwnie, osoby pokiereszowane przez nauczycieli raczej zamykają się w sobie i ta trauma zostaje z nimi na lata. Bo ktoś im zaszczepił głęboko przekonanie, że są nic nie warci. I potem długo muszą walczyć z brakiem pewności siebie, często bezskutecznie. Nawet jeśli kiedyś jakiś mistrz osiągnął zamierzony efekt, gdy przeczołgał się po swoim uczniu, nie daje to nikomu prawa do stosowania tych samych metod.
Takie podejście jest równie bezwzględne co nieskuteczne?
Zdecydowanie tak. Po pierwsze, bardzo rzadko mamy do czynienia z prawdziwymi mistrzami. Po drugie, rzeczywistość świata artystycznego jest na tyle brutalna, że sama robi z ludzi sztuki twardzieli. Nie muszą się do tego przykładać pedagodzy w szkołach.
Od najmłodszych lat wychowywał się Pan w tym środowisku i znał jego najbardziej cenionych przedstawicieli. A teraz poprzez rolę nauczyciela ma stały kontakt z młodymi aktorami. Dostrzega Pan między tymi dwiema stronami konflikt pokoleniowy?
Nie jest żadnym przypadkiem, że ta dyskusja rozpoczęła się teraz, a nie 10, 20 czy 30 lat temu. Świat idzie w stronę większej walki o swoje prawa przez młodych ludzi. Nowe pokolenie potrafi to lepiej niż poprzednicy. I w przyszłości będzie to jeszcze bardziej widoczne.
- Czytaj także: Kino pełne jest opowieści o inspirujących nauczycielach i tyranach przy tablicy. Przypominamy najciekawsze przykłady z obu stron.
Na czym to zjawisko będzie polegać?
Coraz trudniej będzie studentowi dać jakąkolwiek krytyczną uwagę. A przecież czasem pojawia się też osoba, która po prostu się do czegoś kompletnie nie nadaje. Jak jej to w ogóle przekazać? Czy mamy za każdym razem robić tak, żeby wszystkim było miło? W świecie sztuki granica między tym co dobre, a co złe jest płynna. Krucha często okazuje się też różnica między tym, że ktoś nie potrafi czegoś zrobić, a od razu się do tego nie nadaje. A co za tym idzie szorstka uwaga też leży bliżej mobbingu niż mogłoby się nam to wydawać. To nie są proste sprawy i nie ma złotych reguł. Należy ich poszukiwać, walczyć o swoje prawa i unikać upokarzania ludzi. Natomiast nie ukrywajmy, że praca aktora to ciężki kawałek chleba. I zawsze jego częścią będą też łzy, gdy coś się nie uda.
Ale może też najwyższy czas przestać udawać, że wybitny artysta automatycznie ma wszelkie przymioty do bycia wybitnym pedagogiem?
Osobiście uważam, że nie ma nic piękniejszego niż pociągnięcie za sobą młodych ludzi. Zarażenie ich wspólną ideą i rozpalenie w nich emocji. Dlatego dużo bliższy jest mi film "Stowarzyszenie Umarłych Poetów" niż "Whiplash". Ja wierzę w taką metodę, że idziemy za kimś w ogień. I wtedy mogę pracować dłużej niż kodeks pracy przewiduje. Jestem w stanie przekroczyć swoje granice i studenci mają tak samo, bo obie strony wierzą w sens współpracy. I mają w związku z nią pozytywne uczucia, a nie tylko strach przed upokorzeniem. Ale to prawda, że nie wszyscy myślą tak samo. A wiele osób po prostu nie nadaje się do zawodu nauczyciela.
Wywiad pierwotnie ukazał się z okazji premiery serialu "Szadź 2" w serwisie Player.pl.