The Curse of Monkey Island to trzecia część ze znanego cyklu zapoczątkowanego w 1990 roku przez Lucasarts. Seria ta opowiada o przygodach Guybrusha Treepwooda, niezwyczajnego pirata. Nie dość, że zawsze pakuje się w tarapaty, to jeszcze zakochuje się szybko w pani gubernator, która zdaje się być daleko poza jego zasięgiem. Jakby tego było mało, Guybrush potrafi wytrzymać pod wodą całe dziesięć minut. Bohatera przypominającego boga już mamy, co jeszcze znakomitego zawierała seria?
Po pierwsze, istne tony humoru. Oto przepis na sukces według Rona Gilberta, projektanta gry. To właśnie przez te wesołe podejście do zagadek i fabuły seria znalazła tak gigantyczne grono fanów i szybko odniosła sukces. Dzięki temu do dziś pamiętamy i gramy w Monkey Island, zapominając już o grach takich jak Loom, Day of the Tentacle czy Full Throttle. One też były świetne - to prawda - ale sami przyznajcie, ile z wymienionych tytułów kojarzycie? Może jednak lepiej nie pytać, bo ostatnio nawet najczynniejsi gracze zapominają o hitach z przeszłości...
Wracając do tematu, The Curse of Monkey Island dzieje się w nieokreślonym czasie po drugiej części sagi. Warto wspomnieć, że w "dwójce" para bohaterów zginęła w sposób tragiczny, ale taka już była wizja Gilberta, który po dwójce pożegnał się z humorystyczną serią. Wtedy pałeczkę przejął wielki Lucasarts (który wydawał także poprzednie części gry) i tak oto powstała trójka, według mnie najlepsza część gry. A na pewno najładniejsza.
Grę zaczynamy w dość tragicznej sytuacji. Nasz bohater jest uwięziony w celi na samym dnie statku LeChucka - złego pirata, który dodatkowo jest zombie. A to nic dobrego nie wróży. Po chwili kombinowania Guybrush ostatecznie uwalnia się z celi, niszcząc przy okazji cały statek, poznając gadającą czaszkę, która poczuciem humoru przebija nawet tą z Planescape: Torment! Wszystko zdaje się iść jak najlepiej - LeChuck teoretycznie topi się gdzieś w otchłani oceanu, zaś nasz bohater znajduje obrączkę - w sam raz dla jego nowej narzeczonej, Elaine (która jest wspomnianą wcześniej panią gubernator).
Niestety, Guy po raz kolejny nie ma dnia obfitego w szczęście, tak tez Elaine zostaje zamieniona w złoty posąg. Złoty posąg stojący na wyspie piratów. Co lubią robić piraci...? Yup, kradną Elaine. Jakby tego było mało, okazuje się, że jedyną szansą na uratowanie ukochanej i zabicie LeChucka po raz... czekajcie, który to będzie raz? Szósty? Nieważne... Jedyną szansą jest popłynięcie na Wyspę Krwi i znalezienie tam remedium na nasze problemy. Banał.
Dość streszczania fabuły, bo nie tylko tym żyją fani przygodówek. Warto wspomnieć o sterowaniu, które swego czasu było bardzo nowatorskim podejściem do tematu, teraz zaś jest uznawane za standard. The Curse of Monkey Island jest sztampową przygodówką w której bohatera oglądamy z boku, sterujemy nim zaś standardową metodę wskaż i kliknij. Grafika przypomina bardzo komiksy (to tak a propos tematu numeru tego numeru Playbacku), zaś wyspy są bardzo kolorowe. Podoba mi się te podejście do tematu, którego zabrakło w każdej innej części serii. Graficznie Curse ma wspólne z innymi Monkey Island tylko jedno - mnóstwo detali. Uwierzcie, takiego natłoczenia przedmiotów nie ma w żadnej innej przygodówce. A na wszystkie z nich można kliknąć!
Mimo iż możemy podnieść prawie wszystko, to nie jest gra polegająca na dokładnym sprawdzaniu każdego piksela. Każdy obiekt, który możemy użyć jest zaznaczony czerwonym krzyżykiem, jakże to proste i przyjemne rozwiązanie. Przytrzymanie lewego klawisza myszy daje nam trzy opcje - możemy podnieść, sprawdzić lub porozmawiać z każdym interaktywnym obiektem/postacią. Prawy przycisk pokazuje nam zawartość kieszeni Guybrusha. Niektóre przedmioty można połączyć, inne zaś widowiskowo zepsuć. Wierzcie lub nie, ale przyzwyczajenie się do sterowania to kwestia paru sekund.
Pamiętajcie jednak o jednym - The Curse of Monkey Island nie jest grą łatwą. Niektóre zagadki mogą być wyzwaniem nawet dla najbardziej doświadczonych graczy, czasami pojawiają się też swoiste wyzwania, które testują zręczność gracza. Na samym początku zabawy można wybrać dwa poziomy trudności - ten niższy wykluczy po prostu parę puzzli i ułatwi zręcznościowe fragmenty Curse. Z drugiej jednak strony zalecam wybranie tego wyższego - może i będzie trudniej, ale ilość satysfakcji z pokonania gry będzie nieporównywalna do niskiego poziomu trudności. Warto także wspomnieć, że w przeciwieństwie do paru nowych przygodówek w The Curse of Monkey Island nie da się zginąć. Ba, nie da się także utknąć w żadnym momencie gry - zalecam więc wybierać absolutnie wszystkie opcje dialogowe i klikać na wszystkim. Kto wie jak śmiesznym komentarzem rzuci właśnie Guybrush!
Humor jest inteligentny i specyficzny, ale spodoba się nawet dresowi z podwórka. Warto przy tym znać język Albionu, bo niektóre dowcipy są raczej złożone. Fabuła również trzyma się kupy, za co warto podziękować Orsonowi Scott-Cardowi, który zajął się tą kwestią. Szkoda tylko, że dzisiaj pisarze nie angażują się już tak w tworzenie gier, a taki Crysis pod względem fabuły, humoru i akcji (!) nie podskakuje Monkey Island nawet do pięt.
Seria Monkey Island powstała dużo wcześniej przed czasami, gdy producenci gier ścigali się o jakość każdego piksela w ich najnowszym dziele. Wtedy nie liczyła się grafika, ale fabuła, klimat i humor. Nawet takie pikselowce jak pierwsze dwie części serii są warte zagrania w nie - mimo iż pojawiły się na rynku dobre osiemnaście lat temu. The Curse of Monkey Island jest zdecydowane warte Twojej uwagi. Grafika nadal jest przepiękna (nic nie przebije rysunków i statycznych teł, kropka), a nawet ja śmiałem się do rozpuku. Jedna z najwybitniejszych przygodówek wszech czasów!