REKLAMA

Widziałam właśnie najgorszy film 2024 roku. Jennifer Lopez, wyrzuciłaś w błoto kupę kasy

Jennifer Lopez raczej nikomu nie trzeba szerzej przedstawiać. Jednak aby dopełnić wszystkie formalności – J.Lo to amerykańska aktorka, piosenkarka i tancerka. Ma na swoim koncie naprawdę wiele filmów, w których brała mniejszy lub większy udział. Jeszcze niedawno mogliśmy oglądać ją w produkcjach takich jak „Matka” czy „Atlas”. Można śmiało powiedzieć, że 2023 rok był w karierze gwiazdy naprawdę owocny. Z kolei 2024 rozpoczyna się, no cóż, tragicznie. Zapraszam was na wspólną podróż po tytule „This Is Me...Now: A Love Story” dostępnym na platformie Amazon Prime Video.

Recenzja filmu This Is Me...Now: A Love Story Jennifer Lopez
REKLAMA

„This Is Me...Now: A Love Story” to swego rodzaju kontynuacja najnowszej płyty artystki „This Is Me... Now”. Z kolei płyta bezpośrednio odnosi się do albumu z 2002 roku – „This Is Me... Then”. A co w tym całym zamieszaniu robi Ben Affleck? Aktor jest prywatnie obecnym mężem J.Lo. To właśnie ich burzliwe relacje sprawiły, że wokalistka podjęła właśnie takie, a nie inne artystyczne decyzje. Historia powracającej miłości tej dwójki jest najwyraźniej na tyle interesująca, że Lopez stworzyła inspirowaną nią płytę, do tego film, a i jeszcze drugą produkcję, opowiadającą o powstaniu tej pierwszej. Robi się już nieco dziwnie, prawda? Spokojnie, to nie wszystko. J.Lo nie czekała na to, aż jakakolwiek wytwórnia zdecyduje się dać szansę scenariuszowi. Nie traciła też czasu na szukanie odpowiednich producentów, sponsorów, kogokolwiek. Zapłaciła za niego sama, całkowicie. Ale przecież nie ma czego przeżywać. Wyniosło ją to wszystko bagatela 20 mln dolarów. Kto bogatemu zabroni?

REKLAMA

Więcej o produkcjach dostępnych na Amazon Prime Video czytaj na łamach Spider's Web:

This Is Me...Now: A Love Story to opowieść o relacji Bena Afflecka i Jennifer Lopez

Zazwyczaj w tym miejscu krótko przedstawiam, o czym opowiada dany film lub serial. W przypadku „This Is Me...Now: A Love Story” jest to zadanie niezwykle skomplikowane. Tutaj naprawdę nie ma o czym mówić. Ciężko jest mi przytoczyć konkretne wątki tak, aby były one jasne i zrozumiałe. Przecież w tym „dziele” postacie nawet nie mają żadnych imion, no błagam. Może zamiast streszczenia produkcji pokuszę się o przedstawienie historii miłosnej Bena Afflecka i Jennifer Lopez. Przecież gdyby nie ona, „This Is Me...Now: A Love Story” w ogóle by nie powstało. Zacznijmy zatem od tego, że para poznała się w 2002 roku. J.Lo była wtedy w swoim drugim związku małżeńskim, tym razem z tancerzem Crisem Juddem. Jak można się było domyśleć, zakończył się on rozwodem. Od tego momentu nowopowstała aktorska para zapoczątkowała jedną z najbardziej upublicznionych w historii relację. Media wymyśliły dla nich nawet uroczy pseudonim – Bennifer. Prasa była wtajemniczona praktycznie w każde ich wspólne działanie. Również w 2002 roku ogłoszono ich zaręczyny. Wiadomo było nawet, że Affleck dał swojej wybrance sześciokaratowy różowy pierścionek wart 1,5 mln dolarów.

Ślub miał odbyć się dokładnie 12 września 2003 roku w Santa Barbara w Kalifornii. Niestety nigdy do niego nie doszło. Para odwołała ceremonię kilka dni przed tym, jak oficjalnie mieli zostać małżeństwem. Rok 2004 przyniósł wieści o tym, że ulubieńcy mediów rozstali się na stałe. W ten oto sposób każde z nich poszło w swoją stronę. Przez wiele lat próbowali stworzyć trwałe związki z innymi osobami, jednak za każdym razem kończyło się to porażką. Byli zatem osobno aż do 2022 roku. Wtedy też spotkali się ponownie, a stara miłość otrzymała drugie życie. Tym razem udało im się pobrać nie raz, a dwa. Pierwsza ceremonia miała miejsce w Las Vegas, a druga w rezydencji aktora w Georgii. J.Lo musi być naprawdę szczęśliwa, skoro postanowiła poświęcić wszystkie utwory na najnowszej płycie swojemu uczuciu do męża. Ba, stworzyła o tym nawet pełnometrażowy film. Wychodzi na to, że aktorka uwielbia dzielić się swoją prywatnością z szeroką publiką. Po raz drugi już związek pary jest głośno omawiany w mediach i nie wygląda na to, żeby w jakikolwiek sposób im to przeszkadzało. Tylko dlaczego my, zwykli obserwatorzy, możemy tak po prostu obejrzeć to wszystko na Amazonie? Dla mnie jest to bardzo krępujące, ale obejrzałam, macie mnie.

This is me now

Pełnometrażowy teledysk Amazona

Od czego by tu zacząć? Właśnie zobaczyłam najdłuższy teledysk w swoim życiu. Zawierający w sobie bardzo mikroskopijne i całkowicie nieistotne elementy, można powiedzieć nieśmiało, filmowe. Kompletnie przypadkowo przesłuchałam przy okazji cały najnowszy album Jennifer Lopez. Dlaczego? Wszystkie pojawiające się w produkcji dialogi można policzyć na palcach jednej ręki. Są to bezsensowne przerywniki między kolejnymi piosenkami. Do nieistniejącej już i tak fabuły nie wnoszą kompletnie nic. Każdy z nich nawiązuje oczywiście do uczuciowych problemów artystki, która jest w swoim własnym filmie główną bohaterką. Jak to wszystko kuriozalnie brzmi. Osobiście naprawdę nie mam nic przeciwko temu, żeby oglądać sobie w domowym zaciszu dobrze zrealizowane klipy. Niektóre muzyczne teledyski szczególnie zapadły mi w pamięć. Jest to jednak, jakby nie patrzeć, element dodatkowy. Uzupełnienie utworu. Jeszcze nie spotkałam się z tym, żeby ktokolwiek stworzył pełnometrażową produkcję tylko po to, aby dopełnić wszystkie kawałki na płycie. Ja chyba po prostu nie rozumiem bogatych ludzi.

Jeszcze jakby „This Is Me...Now: A Love Story” było zrealizowane dobrze, a przynajmniej przyzwoicie. Otrzymalibyśmy wtedy chociaż ładny obrazek. Niestety, na to przez większość czasu nie da się w ogóle patrzeć. Szczególnie animowane wstawki niesamowicie kłują w oczy. Na szczęście J.Lo nadała temu filmowi również znane z teledysków tempo. Nie trzeba zatem oglądać tej katastrofy aż tak długo. Odtworzyłam, zobaczyłam, obym zapomniała. Cały czas mam szczerą nadzieję, że był to po prostu bardzo drogi żart. Wyjątkowo nie miałabym nic przeciwko temu, żeby artystka śmiała mi się w twarz. Kamień spadłby mi wtedy z serca. Jednak powoli utwierdzam się w przekonaniu, że to lekko humorystyczne „dzieło” jest zrealizowane całkowicie na poważnie. Przecież porusza nawet temat przemocy w związku. Syndromu sztokholmskiego i toksycznej relacji, z której bardzo trudno jest się wydostać. Jak więc nie odbierać tego na serio? Ja się chyba pogubiłam. Szyby pękają, łzy się leją, a śmiech to jedynie nerwowa reakcja na problemy. Z tym się akurat utożsamiam. Przez lekko ponad godzinę seansu miałam dokładnie tak samo. Muszą mi wstawić nowe okna.

Gwiazdy kontrolują losy Jennifer Lopez

Co najlepsze – dosłownie i w przenośni. W produkcji pojawiło się naprawdę wiele znanych twarzy. Uwaga, wymieniam: Ben Affleck, Sofía Vergara, Post Malone, Keke Palmer, Trevor Noah, itd. Jednak jedna aktorka nie jest wyróżniona w obsadzie, a w filmie wystąpiła. Jane Fonda chyba naprawdę wstydziła się swojego udziału w tej produkcji. Zna się z J.Lo wiele lat, więc prawdopodobnie była to przyjacielska przysługa z dobrego serca. Mimo wszystko lepiej, żeby dowiedziało się o niej jak najmniej osób. Jak wynika z obszernego artykułu na łamach Variety, aktorka wielokrotnie wyrażała swoje obawy odnośnie tytułu „This Is Me...Now: A Love Story”. Dzwoniła nawet do menadżera Jennifer Lopez, żeby upewnić się, że jej koleżanka po fachu faktycznie poważnie rozważa ten pomysł. Do samego końca nie była przekonana i uważała, że to najgorsza decyzja, jaką można podjąć. Trzeba śmiało przyznać, że miała rację.

REKLAMA

Wróćmy jednak do tematu występujących w produkcji gwiazd. Zasiadają oni w Radzie Zodiakalnej. Tak, dobrze czytacie. Reprezentują oni poszczególne znaki zodiaku, które śledzą miłosne poczynania J.Lo. Dywagują nad jej poczynaniami i próbują wyczytać z gwiazd (takich prawdziwych, na niebie), kiedy w końcu odnajdzie swoją prawdziwą miłość. No jak można nie odebrać tego jako żart? Przecież samo się o to prosi. A już na pewno biorąc pod uwagę fakt, że sama główna bohaterka ocenia ludzi na podstawie tego, jaki mają znak zodiaku. Czułam się trochę tak, jakbym trafiła w niezrozumiałe dla mnie odmęty TikToka, gdzie różne osoby opowiadają o tym, w jakiej obecnie fazie Księżyca się znajdujemy i jak to wpłynie na najbliższe sytuacje życiowe. Jak cokolwiek przekręciłam, to szczerze przepraszam. Jest to dla mnie stosunkowo nowy świat. Tak czy inaczej film Jennifer Lopez o Jennifer Lopez nie przybliżył mnie nawet do odkrycia astralnych tajemnic.

Podsumowując, jestem załamana faktem, że obejrzałam tytuł „This Is Me...Now. A Love Story”. Jest to najbardziej egocentryczny film, jaki widziałam do tej pory. Wątpię, żeby cokolwiek kiedykolwiek go przebiło. Od początku do końca seansu nie wiedziałam, co się właściwie dzieje i jakim cudem się tu znalazłam. Było to doświadczenie okropne i mam nadzieję, że nigdy już nie będę musiała go powtarzać. Naprawdę kibicuję związkowi Bena Afflecka i Jennifer Lopez. Świetnie, że odnaleźli się ponownie po tylu latach i udało im się stworzyć wspólne życie. To by mi wystarczyło. Świadomość, że po świecie chodzi kolejna szczęśliwa para. Nie czuję potrzeby zagłębiania się w jej intymność i prywatność. Zrobiłam to z przyczyn zawodowych i żałuję. Jeszcze nigdy żaden film nie zniechęcił mnie do siebie już podczas pierwszych 8 minut. Tej produkcji się udało lub po prostu byłam na to zdecydowanie za trzeźwa. Pozwolicie, że odpuszczę sobie seans filmu opowiadającego o powstaniu „This Is Me...Now. A Love Story”. Uznajmy, że wystarczy mi mocnych wrażeń. A wystarczyło tylko posłuchać dobrych rad Jane Fondy. Tylko tyle i aż tyle. 20 mln dolarów byłoby w kieszeni.

„This Is Me...Now. A Love Story” znajdziecie w ofercie Amazon Prime Video.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA