Jak broń to tylko biała. Jak morderstwo to tylko wymyślne. Trup ściele się gęsto, a twórcy podlewają przemoc sporą dawką gatunkowej nostalgii. Pierwsza część „Ulicy Strachu” to bezpardonowa zabawa horrorowymi schematami, której łatwo wybaczyć drobne niedociągnięcia.
OCENA
„Ulica Strachu – część 1: 1994” cierpi przede wszystkim na syndrom pierwszego filmu większej serii. Twórcy próbują pokazać bogaty świat przedstawiony, przez co nie wszystkie wątki są poprowadzone w satysfakcjonujący sposób, ale pomysł na ich połączenie jest całkiem dobry. Na samym początku w Shadyside dochodzi do masakry. Nastolatkowie twierdzą, że stoi za nią Sarah Fier – wiedźma, która została zgładzona setki lat wcześniej. Według miejskich legend to ona odpowiada za liczne tragiczne wydarzenia, jakie miały miejsce na przestrzeni wieków. Teraz przyzywa część opętanych w minionych dekadach osób, aby dorwały Sam. Ta razem ze swoją byłą dziewczyną i jej przyjaciółmi, będzie musiała znaleźć sposób, aby mordercy dali jej spokój. W ten sposób bohaterowie zaczną stopniowo odkrywać mroczne tajemnice miasteczka.
Historia Shadyside jest wyjątkowo krwawa.
Tutaj dziewczyna z brzytwą w ręku bezlitośnie zabiła swoich kolegów i koleżanki na szkolnym balu, tam chłopak z siekierą i workiem na głowie gonił nastolatków na letnim obozie. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Takich zabarwionych miejscowym folklorem opowieści o zabójcach jest więcej. Kilkoro z morderców bez przerwy podąża za bohaterami, ale nie mamy okazji ich lepiej poznać, czujemy jednak, że można z nich wyciągnąć coś więcej, że to w nich kryje się coś ciekawego. Na szczęście niesmak nie ma nawet prawa zaistnieć, bo w kolejnej scenie nóż na Sam ostrzy typ w halloweenowym przebraniu. Chociaż twórcy żenią ze sobą kilka podgatunków horroru w centrum ich zainteresowań zawsze pozostaje najntisowy (post)slasher.
Pozwala to twórcom wszelkimi dostępnymi środkami ożywiać na ekranie najntisowy klimat. Niestety w dużym stopniu polega to na zamieszczeniu w ścieżce dźwiękowej jak największej liczby hitów tamtej epoki. Nie mają one jednak żadnego poważniejszego zadania niż po prostu dobrze brzmieć. Chociaż widzom na nich wychowanym sprawią niemałą radochę, są wciskane bez pomysłu i na siłę. Co jednak ważniejsze, Leigh Janiak symbolicznie osadza akcję w 1994 roku, kiedy to za sprawą „Nowego koszmaru Wesa Cravena” i zbliżającego się o dwa lata późniejszego „Krzyku” slasher miał zyskać samoświadomość i stać się autotematyczny. Dzięki temu może obnażać konwencję bez potrzeby wprowadzania popularnej potem postaci horrorowego freaka wprost tłumaczącego widzowi zasady, jakimi rządzi się gatunek. Wystarczy jej humorystycznymi wtrętami raz po raz puszczać do nas oczko, abyśmy dojrzeli samoświadomość produkcji.
Janiak mnoży napędzane nostalgią motywy fabularne i co jakiś czas wyśmiewa je z dużą dozą sympatii.
Nie próbuje wydeptać nowych horrorowych ścieżek i nie sili się na oryginalność. Jedynym powiewem świeżości jest tutaj narracja zbudowana wokół queerowego romansu. Cała reszta wydaje się znajoma. Reżyserka nie stroni co prawda od zabiegów mających uwspółcześnić znane nam schematy, ale wie, że clou całej zabawy są morderstwa. Nie ma co przyzwyczajać się do bohaterów, bo w znakomitej większości ich celem jest zginąć w wymyślny sposób. I na tym polu nic nie zawodzi. Jest krwawo i brutalnie. O ile same książki R.L. Stine’a, na podstawie których powstała trylogia, należałoby zakwalifikować jako „PG”, film to już całkiem solidna „R-ka”. Twórcy podkręcają przemoc jak tylko mogą, a robią to w imię dobrej zabawy.
To bardzo ożywcze podejście. Gdy kolejni twórcy horrorów próbują w mniej lub bardziej udany sposób czarować artyzmem i głębokimi metaforami, „Ulicę Strachu – Część 1: 1994” ogląda się z taką samą przyjemnością, co wraca do ulubionych slasherowych serii. Nie będzie to ani film przełomowy dla gatunku, ani początek żadnej rewolucji. Jako rozrywka na letni wieczór sprawdzi się za to znakomicie. W kolejnych tygodniach, Netflix udostępni następne części trylogii. Zapowiada się krwawy lipiec i żal po opuszczeniu Shadyside.