Netflix zrobił dokument o anime, żeby wypromować swoje produkcje. Trzymajcie się z dala od „W świecie anime”
Japońska animacja w ostatnich latach przeżywa kolejny renesans popularności. Dlatego nie powinno dziwić, że na Netfliksie można obejrzeć coraz więcej tego typu produkcji. Do serwisu właśnie trafił film dokumentalny „W świecie anime”, który teoretycznie miał pokazać przyczyny popularności gatunku.
OCENA
Netflix może się pochwalić długą (i ciągle rosnącą) listą anime w swojej bibliotece. Firma koncentruje się głównie na nowościach i własnych oryginalnych produkcjach, ale pojawianie się niedawno na platformie „Neon Genesis Evangelion” sugeruje, że w przyszłości doczekamy się też większej liczby klasyki. To oczywiście pozytywne zjawisko, bo podważanie kulturowej siły japońskich animacji nie ma najmniejszego sensu. I dobrze, że szefowie Netfliksa to zauważają.
Niestety, ktoś w międzyczasie wpadł na „genialny” pomysł, żeby wykorzystać zainteresowanie anime do wypromowania swoich seriali. W jaki sposób? Poprzez zrobienie godzinnej kryptoreklamy i sprzedanie jej widzom pod płaszczykiem filmu dokumentalnego dotyczącego historii gatunku oraz przyczyn jego globalnej popularności.
90 proc. treści z „W świecie anime” powinno być podawane z ostrzeżeniem: „Audycja zawiera lokowanie produktu”.
Nie liczcie, że oglądając film Alex Burunovej, dowiecie się czegokolwiek interesującego o początkach i prawdziwie wyróżniających cechach anime. Wynika to z kilku różnych powodów. Od samego początku rzuca się w oczy podejście do tematu totalnego laika, który nie tylko nie ma pojęcia o Japonii, ale też animacji jako takiej. Reżyserka produkcji (niestety) nie chowa się za kamerą, a zamiast tego przyjmuje rolę turystki w najgorszym tego słowa znaczeniu. Nie ma nic złego w tym, że twórca robi dokument z nastawieniem na osoby niezaznajomione z anime, ale wtedy powinien być na wyższym poziomie wiedzy od swoich widzów. A nie błądzić razem z nimi bez ładu i składu, w dodatku z dziwaczną i irytującą potrzebną gwiazdorzenia.
Film dokumentalny z błędnymi założeniami teoretycznie wciąż mógłby jednak być dziełem na średnim, ale zadowalającym niektórych widzów poziomie. Pod warunkiem oczywiście, że miałby dobrą podstawę teoretyczną i ciekawych rozmówców. W przypadku „W świecie anime” mamy do czynienia tylko z drugim punktem i to też opatrzonym bardzo poważnym „ale”. Netflix postanowił rozmawiać tylko z twórcami seriali, które są dostępne na platformie.
Być może powiecie, że „nic w tym złego” i będziecie mieli rację. Ale pod warunkiem, że twórcy są szczerzy wobec widzów i nie chcą ich oszukać. „W świecie anime” było promowane jako film poświęcony historii japońskiej animacji, a nie dzieło o ekscentrycznym twórcy „Castlevanii”. Która zresztą powstała w Stanach Zjednoczonych i według większości fanów gatunku nie powinna być nazywana anime. Pozostali pytani twórcy faktycznie są autorami mniej lub bardziej popularnych anime, ale problem w tym, że Burunova nie wie, jak z nimi rozmawiać. Bariera kulturowa, językowa i brak wiedzy po stronie autorki sprawiły, że wszystkie kwestie są podejmowane po łebkach.
Jeżeli waszym marzeniem było od zawsze dowiedzieć się, kiedy na pomysły wpadają autorzy „Aggretsuko” czy „Ultramana”, to być może nie zmarnujecie swojego czasu.
Pozostali widzowie mogą się od „W świecie anime” trzymać z daleka. To dzieło naprawdę nie warte niczyjego czasu. Osoby zainteresowane serialami i filmami animowanymi z Kraju Kwitnącej Wiśni po kilku minutach poczują się odrzucone całkowitym brakiem pomysłu i wiedzy. A z kolei laicy tematu znajdą w Internecie mnóstwo lepszych sposobów na zapoznanie się ze światem anime i jego historią.
- Czytaj także: Najlepsze anime na platformie Netflix według średniej ocen z serwisów IMDb i Filmweb.
Na Netfliksie nie brakuje dobrych filmów i seriali dokumentalnych, dlatego poziom „W świecie anime” jest tak bardzo szokujący. Trudno zrozumieć, jaki pomysł stał za tak kiepską próbą przykrycia kryptoreklamy. I to w dodatku nieszczególnie skutecznej, bo naprawdę trudno mi sobie wyobrazić tłumy osób, które po obejrzeniu dzieła Burunovej sięgają po „7Seeds”, „Bakiego” czy „Rilakkumę i Kaoru”. Bo z jej filmu nikt nie dowie się, co jest takiego niesamowitego w tych dziełach i dlaczego warto je obejrzeć.