„Watchmen” są jak „Ostatni Jedi”. To policzek dla fanów komiksu i zarazem serial z olbrzymim zmarnowanym potencjałem
„Watchmen” stacji HBO to kolejny przykład współczesnego dzieła popkultury, które otrzymuje świetne recenzje od krytyków i jest znienawidzone przez fanów oryginału. Dlaczego tak jest? Czy to nostalgia zaślepia widzów? A może recenzenci przymykają oczy na problemy serii z powodu polityki? Postanowiłem to sprawdzić.
Uwaga! Tekst zawiera spoilery z całego sezonu serialu „Watchmen”. Przeczytaj po obejrzeniu ostatniego odcinka.
Dla przejrzystości i otwartości całej dyskusji muszę się już na wstępie przyznać do tego, że „Watchmen” oceniam wyjątkowo negatywnie. I tak, jestem równocześnie olbrzymim fanem oryginalnego komiksu Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa. Nie należę jednak do osób, które uznają dzieła kultury za dobre tylko dlatego, że przeczytały lub obejrzały je przed laty. Nostalgia nie jest powodem, dla którego uważam scenariusz i wizję artystyczną nowego serialu HBO za absolutnie fatalne. Po części dlatego, że potencjał tej adaptacji/nowej wersji/wariacji na temat „Strażników” był olbrzymi.
Zamiast obrzucać się nawzajem inwektywami i obrażać na to, że część widzów i większość krytyków ma odmienne zdanie, warto dokładnie analizować, co się w „Watchmen” udało, a co nie i dlaczego. Nowa produkcja HBO niezwykle mocno przypomina bowiem sytuację z filmem „Ostatni Jedi”. Twórca serialu, Damon Lindelof popełnił bowiem te same grzechy, co wcześniej Rian Johnson. I to mimo, że na najbardziej podstawowym poziomie widoczna w ich dziełach chęć odejścia od nudnego powtarzania istniejących schematów była godna poklasku.
„Watchmen” to przede wszystkim absolutnie fatalna kontynuacja komiksu. Lindelof nie był zainteresowany żadnym aspektem, który uczynił ją wielkim dziełem.
Oryginalni „Strażnicy” to opowieść o superbohaterze i towarzyszących mu zamaskowanych mścicielach przeniesiona jednak do całkowicie realnego świata z jego politycznością, cynizmem i skłonnością do agresji. W komiksie Moore'a nie funkcjonuje klasyczny dla tego gatunku podział na bohaterów i złoczyńców. Każdy z członków Strażników czy wcześniejszej grupy zwącej się Gwardzistami ma w sobie zarówno pozytywne, jak i w najbardziej ludzki sposób mroczne cechy. Nocny Puchacz to człowiek wypełniony kompleksami, Komediant jest agresywny i cyniczny, Rorschach to prawicowy anarchista, Doktor Manhattan z powodu swojej mocy zatracił człowieczeństwo, Zakapturzony Sędzia to zwolennik sado-maso i faszyzmu... Można tak wymieniać długo.
A przecież jednocześnie każda z wymienionych postaci wykonała w trakcie swojej kariery zamaskowanych bohaterów wiele dobrego. Na tym polega geniusz Moore'a, że superbohaterowie nie są w stanie wznieść się ponad zwykłą ludzką moralność. Od Ozymandiasza aż po Roschacha - ich czyny można oceniać często negatywnie, ale nigdy nie kryją się za nimi jednoznaczne motywacje. Czy to samo można powiedzieć o postaciach z „Watchmen”? Zdecydowanie nie i jedynym wyjątkiem od tej reguły jest Lustro.
„Strażnicy” zawsze byli dziełem politycznym. Rasizm i rasiści w serialu HBO są jednak bardziej karykaturalni niż w „Django”.
Członkowie Siódmej Kawalerii (a później też Cyklopów) nie mają w sobie żadnej głębi, nie stoi za nimi żadna ideologia poza rasizmem. Nienawiść wobec Afroamerykanów i płacz na losem rzekomo tłamszonej białej rasy to jedyne, co ich napędza. A sposób, w jaki realizują swoje cele i o nich mówią zostaje przeniesiony do ekstremum. Dobrze da się to odczuć w strefie wizualnej, ale i scenariuszowej. To poziom kreowania negatywnych postaci na poziomie kiepskiego filmu o Bondzie.
Bond to ten dobry, a rosyjscy szpiedzy są źli. Dla widza tego typu historii nie potrzeba nic więcej i podobnie jest w serialu „Watchmen”. Nijak nie pasuje to jednak do polityczności „Strażników”. W świecie Moore'a wszyscy stajemy się ofiarą bezpardonowej polityki. Nie ma tajnych spisków, ukrytych stowarzyszeń i geniuszy zła. Cała budowa postaci Ozymandiasza jest zaprzeczeniem wszystkich tych cech. Ale Damon Lidelof tego zupełnie nie rozumie, podobnie jak pozostałych bohaterów z oryginalnego komiksu.
Największy potencjał „Watchmen” leżał w nowych bohaterach. Ale w połowie sezonu wszyscy zostali odstawieni na boczny tor na rzecz starych postaci. A raczej ich parodii.
Angela Abar i Wade Tillman to postaci z olbrzymim potencjałem. Oboje w pierwszych odcinkach dosyć blisko przypominają oryginalnych zamaskowanych bohaterów ze wszystkimi ich wadami, ale jednocześnie zostają umiejscowieni w niezwykle interesującym kontekście służb policyjnych. Ich początkowa opowieść wystarczająco przypomina „Strażników”, by móc ze swobodą rozwijać własną wizję świata. Nie ma absolutnie niczego złego w tym, że Damon Lidelof chciał stworzyć serial o problemie rasizmu w Stanach Zjednoczonych. To wciąż wielka zadra na relacjach między Amerykanami i duży problem na całym świecie. Rzecz w tym, że na siłę włożono tę opowieść w realia „Strażników”, bez poszanowania dotychczasowej historii i rozwoju postaci.
Dokładnie to samo zrobił Rian Johnson w „Ostatnim Jedi”. Otrzymał do zabawy zamek z klocków, chciał go przebudować i dlatego... zaczął od rozwalenia fundamentów, rozbijania pojedynczych klocków na części i próby zrobienia z nich samochodu. Paradoksalnie im więcej dawnych bohaterów pojawiało się na ekranie, tym mniej „Watchmen” przypominali komiks. Ktokolwiek twierdzi, że rasistowscy ekstremiści wybraliby sobie Roschacha na idola, ten nic nie zrozumiał z głoszonej przez niego ideologii. Równie niewiarygodne były postawy Doktora Manhattana i Adriana Veidta.
Dlaczego Jon miałby zakochać się w Angeli? Czemu istota, która odrzuciła człowieczeństwo i jest ciekawa jedynie dalszego rozwoju życia, miałaby wrócić do normalnego życia? Czemu chciałby porzucić swoje moce? Czy zależało mu na śmierci, a może po prostu na przekazaniu swojej istoty drugiej osobie? Na żadne z tych odpowiedzi Lindelof nie udziela odpowiedzi. Podobnie nie wiemy, czemu Veidt miałby żyć w odosobnieniu przez resztę swojego życia? I dlaczego, skoro oszustwo z kałamarnicą w jego mniemaniu ocaliło pokój, miałby zdradzać prawdę komuś takiemu jak Robert Redford? Po co udał się na księżyc Jowisza, skoro pragnął tylko pochwał ze strony ludzi? I kiedy to miejsce stało się jego więzieniem?
Podobne pytania mógłbym wymieniać długo. Oryginalni bohaterowie po prostu nie są sobą, a jednocześnie Damon Lidelof wciąż nie nauczył się niczego po „Lost”.
Tamten serial również zaczynał się bardzo obiecująco, a z czasem cały koncept rozpadł się jak domek z kart. Tak samo było niestety z produkcją HBO. Wątek Ozymandiasza nie prowadzi do niczego, a sam bohater jest na miejscu tylko jako narzędzie deus ex machina. Historia powrotu Doktora Manhattana nie trzyma się kupy. Komisariatu policji nie widzieliśmy więcej ani razu po 5. odcinku, a temat rasizmu zostaje załatwiony strzałem z lasera, co jest, mówiąc wprost, obraźliwe dla złożoności tego problemu. Kręcony jak parodia filmu „Watchmen. Strażnicy” meta-serial „Minuteman” również znika wtedy z radaru. A mniejszych i większych porzuconych wątków jest więcej, czego symbolem wśród fanów serii stali się Lube Man i słoń z 7. epizodu.
„Watchmen” to serial pełen dziur fabularnych, nielogicznych zachowań bohaterów i niewyjaśnionych zmian w ustalonym porządku świata. Wiele momentów w samym serialu jest w stosunku do siebie wzajemnie sprzecznych. Oto przykład. Maska Rorschacha stała się symbolem Siódmej Kawalerii, choć w innym odcinku serialu mówi się, że dziennik tego bohatera nie obchodzi nikogo od kilkudziesięciu lat, a okoliczności śmierci Waltera Kovacsa są znane jedynie garstce zachowujących milczenie osób. Dlaczego nowi antagoniści mieliby więc z taką emfazą czcić zapomnianego mściciela? Żeby móc odpowiedzieć na to pytanie, Damon Lindelof musiałby postawić na rozwój całego świata i swoich negatywnych bohaterów. A w oczywisty sposób go to nie interesowało. Jak w całym sezonie wolał przedłożyć fajny efekt wizualny nad inteligentną opowieść.
Showrunner serialu śmiał się, że Alan Moore przeklął jego dzieło. Mam wrażenie, że było dokładnie na odwrót.
„Watchmen” to serial piękny i pełen wyczucia stylu. Otwierająca 5. odcinek sekwencja z przeszłości Lustra zwala z nóg. Widowiskowych momentów jest zresztą więcej. Nie twierdzę wcale, że osoby pracujące nad produkcją HBO nie przyłożyły się do swojej pracy. Pod względem aktorskim to świetne dzieło, a zdjęcia zasługują na najwyższe pochwały (z drugiej strony odtwórczy wybór muzyki klasycznej w ostatnich odcinkach wywiera zdecydowanie negatywne wrażenie).
Nie miałem nic przeciwko jego powstaniu, choć rozumiem też fanów broniących prawa Moore'a do integralności i nienaruszalności jego pomysłu. Widzowie powinni mieć jednak więcej niż tylko dwie opcje adaptacji ukochanej klasyki. Czy naprawdę nie ma innej drogi, niż odtwórcze kopiowanie i bezmyślne rozwalanie ustalonych zasad? Czy twórcy muszą bić czytelnika łopatą po głowie, żeby zrozumiał w pełni, że rasizm jest zły? Oczywiście, że jest.
Do odkrywania oczywistych faktów nie potrzeba fatygowania Alana Moore'a. A tym niestety są „Watchmen” - serialem rysującym prostą wizję świata i zagubionym we własnych pomysłach, który przykleił do tego wszystkie łatkę znanego komiksu. Krytycy to przyjęli, a fani odrzucili. Może następnym razem warto spróbować zrobić serial trafiający do obu grup?