Po kilkunastu latach Steven S. DeKnight postanowił powrócić do swojego uniwersum gladiatorów. „Swojego”, nie zaś „historycznego”, bowiem historię „Spartakus” traktuje swobodnie i wybiórczo. Jestem już po seansie otwarcia „Domu Ashura”. Jak wyszło?

„Spartakus: Dom Aszura” to, jak już wyjaśniałem w innym tekście, dość nietypowy spin-off. Twórca postanowił bowiem wskrzesić jedną z zabitych w oryginale postaci i oprzeć nową opowieść na jej barkach. Aszur przeżył bitwę pod Wezuwiuszem, a - co więcej - zadał ostateczny cios, który zabił Spartakusa (rzecz jasna: włócznią w plecy), ratując przy okazji życie Marka Krassusa, rzymskiego wodza, który historycznie stłumił powstanie niewolników. W efekcie został sowicie nagrodzony - dostał swój ludus (ten, który niegdyś należal do jego właścicieli), swoich niewolników i swoich gladiatorów. Niestety, mało kto traktuje go poważnie; wielu wciąż widzi w nim niewolnika. Nie mogą otwarcie występować przeciw niemu, bowiem znajduje się pod ochroną Krassusa, ale i tak nie szczędzą mu drwin i zniewag, mniej lub bardziej zawoalowanych.
Aszurowi marzy się, rzecz jasna, pokazać im, że powinni się z nim liczyć. Jego marzeniem jest wyszkolenie najlepszych gladiatorów. Rzecz w tym, że jego wojownicy nie należą do najzdolniejszych - sam Aszur, który w czasach Spartakusa nie należał do najwaleczniejszych, jest w stanie bez wysiłku powalić każdego ze swoich zniewolonych. Do tego jeden z jego największych wrogów poniża go, robiąc z gladiatorskiej walki z jednym z jego ludzi niemal cyrkowe show. Aszur zaczyna szukać sposobu, by się odegrać, odciąć od dawnej reputacji oraz zbudować nowe dziedzictwo.
„Spartakus” był tworem głupim, ale satysfakcjonującym dla widzów, których bawi kamp, przerysowanie i nadmiar testosteronu.
Nie była to produkcja, którą można nazwać „dobrym serialem”, ale przyjemnym, sprawiającym sporo frajdy odmóżdżaczem. Wiem, że sporo osób brzydzi się takimi produkcjami i w pełni to rozumiem. Ja potrafię czerpać z nich radość. Być może nieco mniejszą, niż te kilkanaście lat temu, ale jednak.
Co ciekawe, najwyraźniej w pamięci niektórych odbiorców oryginał był serialem poważniejszym (wnioskuję to po komentarzach w sieci, które doceniają dynamiczność, ale punktują „prerysowanie”). Otóż nie, nie był. To była definicja nadmiaru. Estetyka komiksowej przemocy, krew CGI niemal zawsze tryskająca w slow-mo, celebrowanie rzezi, gore. Do tego obfita, wręcz nachalna seksualność - stosunki, nagość, cielesność. Dialogi podkręcone w sposób teatralny, z górnolotną składnią, a zarazem soczyście wulgarne; niemal szekspirowskie obelgi, czysta pulpa. DeKnight opowiadał, że konsultował temat antycznych wulgaryzmów i rejestrów języka, żeby znaleźć ton „historycznie prawdopodobny, ale współcześnie nośny”. Na deser: telenowela władzy, polityczny melodramat. A gdzieś głęboko krył się też jakiś (niezbyt wyszukany, ale jednak) komentarz społeczny - dehumanizacja niekoniecznie wyłącznie w kontekście niewolnictwa historycznego, hipokryzja elit, krwawy spektakl jako narzędzie władzy i zwierciadło dla współczesności, seksualność jako waluta, element dominacji.
Dla jednych - celowa strategia przyciągania widza i maskowania tego, co w serialu słabsze. Dla innych - konwencja świata przedstawionego, który w istocie odzwierciedla codzienność tamtych czasów, tamtego miejsca: uwielbienie przemocy i seksu. Myślę, że obie te opcje można traktować jako prawdziwe. Słowem: świadomy, dopieszczony kicz i guilty pleasure. Ja, jak wspominałem, bawiłem się dobrze. Często serdecznie śmiejąc się z tego, co widzę na ekranie.
Spartakus: Dom Aszura - opinia
Po seansie 1. odcinka „Domu Aszura” wniosek jest jeden - DeKnight wciąż potrafi „opowiadać” w ten sam sposób. Nowy serial robi to samo, co wcześniej. W żaden sposób nie odżegnuje się od oryginału, niczego nie modyfikuje. Sięga po fantastykę (Aszura do alternatywnego życia wskrzesza... Lukrecja), bawi się historią, przegina. I to tyle, co można powiedzieć o „Domu Aszura” - prolog po prostu zabiera nas do znanego świata, by opowiedzieć w jego ramach historię niezbyt oryginalną, ale dopasowaną do konwencji. Zastanawia mnie też obfita krytyka i oskarżenia o „woke” związane z uczynieniem jedną z głównych postaci walecznej, niebezpiecznej gladiatorki. Po pierwsze - jej osadzenie w domu gladiatorów jest fabularnie uzasadnione (Aszur poszukiwał czegoś kompletnie odmiennego, by zaproponować szokujące show - chodzi o konkurencję i zyskanie sławy). Po drugie - dla pozostałych postaci kobieta-gladiatorka trenowana w męskiej szkole gladiatorów również jest ewenementem, który oburza, z którym nie mogą się pogodzić (odmawiają sparowania z nią podczas treningów, wyśmiewają ją, często próbują uciekać się do fizycznej przemocy).
Dalej: historycznie kobiety-gladiatorki istniały i walczyły, choć niekoniecznie na śmierć i życie (tu warto pamiętać, że panów-gladiatorów również niechętnie wysyłano na starcie ostateczne; walka miała być spektaklem, show, ale bardzo często nie na śmierć i życie - strata wojownika była bardzo kosztowna). Ewenementem jest zresztą cała Achilla. Nieco zabawne jest zatem zżymać się na tę postać i zarzucając serialowi brak historycznej akuratności, skoro ten nie tylko sięga po nieco absurdalne wątki fantastyczne, ale historię i liczne jej elementy od zawsze traktował swobodnie, naginał je, ignorował, dopisywał i bawił się nimi. Jednocześnie jest w tym wszystkim szczerość, uczciwość, czego nie umiem nie szanować. Tak jak pewnej prostej myśli przewodniej, która pada z ust Aszura: „Wszyscy jesteśmy niewolnikami tych, którzy mają środki i pozycję”.
Podoba mi się też ta wersja Aszura.
Po pierwsze: Nick E. Tarabay jest wręcz hipnotyzujący. Po drugie: choć wciąż pozostaje przebiegły, w tej alternatywnej rzeczywistości Ashur zdaje się w pewnym sensie troszczyć o ludzi wokół siebie. Jasne, sukces jego domu i dziedzictwo nazwiska są dla niego najważniejsze, ale żeby to osiągnąć, musi współpracować z tymi, którzy stoją u jego boku, zamiast ich odpychać i knuć przeciwko nim. Widać, że z czasem jego interakcje z innymi przestaną bazować wyłącznie na manipulacjach i wykorzystywaniu. Serial może też rozwinąć „więź” między Aszurem a Achillą w ciekawy sposób - w końcu obojgu narzucono „inność”, zepchnięto na margines; oboje funkcjonują poza tym, co w tej społeczności uznaje się za właściwe i godne szacunku.
Nowy „Spartakus” wraca do korzeni, a i może zaskoczyć kilkoma nieco pogłębionymi wątkami i społecznym komentarzem. To wciąż ten sam klimat, ta sama przesada, ta sama esencja. Póki co - bawię się nieźle. Będę śledził dalej.
Czytaj więcej:
- Kim są Hanlonowie? To: Witajcie w Derry odsłania losy rodziny Mike'a
- Użytkownicy HBO Max z całego świata rzucili się na polski film
- Uwielbiana seria sci-fi trafia do śmietnika. Niech ktoś ją uratuje
- Finał Mission: Impossible obejrzycie w domu. I to bez dodatkowych opłat
- Gala XTB KSW 113 będzie wyjątkowa. Wraca legenda
Spartacus: House of Ashur - obsada
- Nick E. Tarabay – Aszur
- Graham McTavish – Korris
- Tenika Davis – Achillia
- Jamaica Vaughan – Hilara
- Ivana Baquero – Messia
- Jordi Webber – Tarchon
- Claudia Black – Cossutia
- India Shaw-Smith – Viridia
- Leigh Gill – Satyrus




































