Mike Flanagan przyzwyczaił widzów do tego, że daje im niezwykle solidne kino (oraz seriale) grozy. Jego najnowsze dzieło, adaptujące opowiadanie Stephena Kinga, jest od tego gatunku bardzo dalekie, ale reżyser nie ponosi w związku z tym porażki - wręcz przeciwnie. "Życie Chucka" jest bowiem filmem pełnym szczerego ciepła i udanie je przelewa na widza.

Wiem, że mówię to o wielu postaciach kina, ale co poradzić - jestem fanem Mike'a Flanagana. Facet od kilkunastu lat dostarcza fanom horroru jego najróżniejsze formy: demoniczne lustro, nawiedzony dom, tematyka cudów oraz religijnego fanatyzmu, fatum prześladujące zepsutą rodzinę. Choć z literaturą Kinga już romansował przy okazji filmu "Doktor Sen", niekoniecznie spodziewałem się, że gdy zrobi to ponownie, zabierze mnie w zupełnie inne klimaty, niż dotychczas, a jednocześnie odciśnie swój autorski stempel.
Życie Chucka - recenzja filmu. Przyziemna historia o końcu świata
Fabuła jest prowadzona "od tyłu" - zaczyna się od aktu trzeciego, którego bohaterem jest Marty Anderson (Chiwetel Ejiofor) - nauczyciel pracujący w szkole średniej. Świat wokół niego dosłownie się rozpada - pojawiają się kolejne wieści o kataklizmach w postaci np. trzęsień ziemi, łączność ze światem coraz bardziej zanika. Coraz większego strachu doświadcza również pracująca w szpitalu była żona mężczyzny, Felicia (Karen Gilian). Oboje są również świadkami niecodziennego zjawiska - oto bowiem na coraz większej liczbie lokalnych billboardów widnieje podobizna niejakiego Charlesa Krantza (Tom Hiddleston) z podpisem "39 wspaniałych lat! Dzięki Chuck". Wszystko fajnie, ale kim, do cholery, jest Chuck? I czemu pojawia się w momencie apokalipsy?
Na wstępie zastrzegam, że ci, którzy spodziewają się lub oczekują typowego dla reżysera kina grozy, albo jakichś spektakularnych sztuczek w związku z osadzeniem historii w konwencji sci-fi, raczej się przeliczą. "Życie Chucka" to przede wszystkim historia o...życiu. Banalne? Pewnie tak, ale ciepło, bliskość przemyśleń bohaterów, przyziemność i autentyzm tej historii sprawia, że nie sposób się na to rozwiązanie gniewać. Najlepszą część tego filmu zresztą stanowi jego koniec (czyli pierwszy akt), kiedy obserwujemy bohaterów stojących w obliczu nadchodzącej zagłady. W wizji Flanagana ludzkość jest już po etapie krwawych zamieszek i aktualnie dokonuje smutnego, pełnego strachu pogodzenia z nadchodzącym losem.
Reżyser wzywa jednak tą historią, by w obliczu tego, co ma się wydarzyć, nie tyle szukać pozytywów, co starać się szukać możliwie jak najwięcej czasu do spędzenia razem. Cieszyć się tymi chwilami, by osłodzić lub odsunąć myśli o nieuchronnym końcu, który w końcu i tak nas czeka, zwłaszcza, że jesteśmy tylko "puchem marnym" wobec wszechświata, jego wielkości złożoności. Flanagan jest bardzo spójny w aplikowaniu tego melancholijnego, egzystencjalnego klimatu, przy czym nie ogranicza się tylko do niego.
Wcielający się w tytułową postać Tom Hiddleston, choć nie dominuje czasu ekranowego, jest absolutnie czarujący, pełen naturalnego uroku i charyzmy.
Choć nie ma tu klasycznie rozumianego horroru, to znajdzie się w "Życiu Chucka" parę mrugnięć do fanów, jeśli chodzi o zdolność reżysera do budowania napięcia i aranżowania mroku, bez którego atmosfera końca nie byłaby tak odczuwalna. W dalszej części filmu mamy już trochę więcej tytułowego życia Chucka, naznaczonego m.in. odkrywaniem w sobie nowej pasji, śmiercią najbliższych, czy odnajdywanie sensu w pozornie błahych momentach, spotkaniach z nieznanymi wcześniej ludźmi w okolicznościach, których byśmy się nie spodziewali (przepiękna scena tańca!). Nie wszystko, jeśli chodzi o głównego bohatera, Flanagan odkrywa wprost, nie odpowiada na wszystkie pytania, podsuwa za to interesujące, interpretacyjne tropy co do tego, o co tak naprawdę chodzi z Chuckiem.
Choć na to się pierwotnie zapowiadało, rola tytułowego bohatera nie jest szczególnie pierwszoplanową, albo inaczej - nie dominuje całości. Wcielający się w tę postać Tom Hiddleston jest absolutnie czarujący, pełen naturalnego uroku i charyzmy. W filmie jest skrojony na postać z założenia przeciętną, ale zarazem będącą idealnym symbolem tego, żeby dostrzegać małe chwile i dostrzegać piękno tam, gdzie wcześniej się go nie widziało, albo się o nim zapomniało. Podołali też młodsi odtwórcy Chucka - zwłaszcza Benjamin Pajak w roli 11-letniego chłopca.
Generalnie obsada stanowi jeden z największych filarów tego filmu - zwłaszcza, że w późniejszych jego momentach można odczuwać pewien fabularny niedosyt. Chiwetel Ejiofor świetnie wciela się w coraz bardziej tracącego grunt pod nogami, próbującego zachować chłodny umysł nauczyciela, świetnie dopełnia się z grającą jego przerażoną ex-żonę Karen Gillian. Mark Hamill i Mia Sara (zwłaszcza Hamill) notują bardzo dobre role dziadków małego Chucka, fajny epizod notuje także Matthew Lillard jako sąsiad Marty'ego. Miło też zobaczyć wielokrotnych aktorskich współpracowników Flanagana - zwłaszcza Samanthę Sloyan w roli nauczycielki tańca.
"Życie Chucka", choć formalnie nieidealna, najwięcej wygrywa na poziomie przesłania opowiadanej historii oraz świetnych kreacji aktorów, które ją współtworzą. Czasami do sukcesu filmu wystarczy, żeby przemówił do serca widza, namówił go do tego, by nawet, jeśli na końcu drogi jest mrok, to jej pozostałą część warto spróbować przetańczyć z sercem na dłoni. Czasami trzeba tylko tyle.
Więcej o produkcjach na bazie twórczości Stephena Kinga przeczytacie na Spider's Web:
- Ten film porusza widzów jak Skazani na Shawshank
- Stephen King poleca horror, który w Polsce jakoś przegapiliśmy
- Zaskakująca niespodzianka w zwiastunie adaptacji Stephena Kinga. Ja też ją przeoczyłem
- Widzowie odkrywają horror Netfliksa. I nie mogą po nim spać
- King wskazał ulubioną adaptację swojej książki. To wcale nie jest horror