Finał „Gry o tron” był wyjątkowo banalny. Nikt nie będzie rozpaczał, że serial się skończył
Zakończenie „Gry o tron” miało być smutne, poruszające oraz zrobione z szacunkiem dla ośmiu lat istnienia serialu i twórczości George'a R.R. Martina. Zamiast tego dostaliśmy karkołomną próbę wytworzenia suspensu tam, gdzie go nie było i mało interesujący powrót do status quo. „Gra o tron” w 8. sezonie nie zbliżyła się nawet na chwilę do swojej najlepszej formy.
OCENA
Uwaga! Tekst zawiera szczegóły fabularne z finałowego odcinka „Gry o tron”.
Ostatni sezon „Gry o tron” niemal od samego początku nie miał dobrej prasy. Jeszcze po epizodzie „The Long Night” opinie fanów i krytyków były podzielone, a każdy krytyczny tekst spotykał się z mieszanką pochwał i niezrozumienia, ale wraz z każdym kolejnym odcinkiem niezadowolenie zataczało coraz szersze kręgi. Finałowe minuty serialu stanęły więc przed ogromnym wyzwaniem, ale część osób wciąż wierzyła, że złą passę da się jeszcze odwrócić. Niestety, pod pewnymi względami było jeszcze gorzej.
Na samym początku warto wspomnieć, że potwierdziły się ujawnione przed kilkoma tygodniami przecieki. Nie można tego nazwać inaczej jak olbrzymią porażką HBO. Firma miesiącami mówiła o olbrzymich zabezpieczeniach, utrudniała pracę aktorom, wysyłając do nich samozniszczalne scenariusze, a i tak nie zdołała powstrzymać wycieku dokładnego opisu scen z najważniejszych odcinków w historii „Gry o tron”. Choć oczywiście nie to jest największym problemem, z jakim firma obecnie musi się mierzyć. Bo większość wieloletnich widzów hitowego serialu na 6. odcinek zareaguje irytacją, znużeniem i absolutnie zasłużoną krytyką.
Epizod zaczyna się wkrótce po spaleniu Królewskiej Przystani przez Daenerys. Widz śledzi wraz z Tyrionem, Jonem i Davosem skalę zniszczeń.
Jeżeli jakąkolwiek grupę ludzi pracujących nad 8. sezonem należy niemal wyłącznie chwalić, to powinno się scenografów. Zniszczone, wciąż gdzieniegdzie palące się ulice Królewskiej Przystani robią olbrzymie wrażenie, a padający z nieba śnieg wymieszany z popiołem nadaje sekwencji niemal symbolicznego znaczenia. Ogień i lód faktycznie spotkały się w finale, choć nie do końca w sposób, jakiego oczekiwali fani.
Niestety, po raz kolejny zawodzi scenariusz, a zwłaszcza ciągłość zdarzeń między odcinkami. Finałowa seria bez przerwy ignorowała lub wprost zmieniała zdarzenia i kwestie bohaterów z poprzednich sezonów, a nawet epizodów. Tym razem widać to w scenie, gdy Tyrion dostaje się do podziemi. W 5. odcinku całość zapadła się pod swoim ciężarem i wokół Jaimego oraz Cersei zwaliło się całe sklepienie. Była to wizualnie efektowna scena, ale David Benioff i D.B. Weiss po raz kolejny postanowili zignorować jej konsekwencje, żeby Tyrion mógł się bez problemów dostać na dół i odnaleźć ciała rodzeństwa. Podobne sytuacje z całego sezonu można mnożyć, a również w ostatnim odcinku tego typu zdarzeń było więcej.
Wystarczy spojrzeć na siły posiadane przez Daenerys, które pomiędzy odcinkami uległy kolejnemu zwielokrotnieniu. Nagle okazuje się, że Matki Smoków słuchają tysiące Nieskalanych, Dothraków i ludzi Północy. Tak jakby bitwy z Nocnym Królem i Lannisterami nigdy się nie wydarzyły. Nie żeby miało to jakieś wielkie znaczenie, bo Daenerys wkracza na scenę w sposób godny złych czarownic z bajek Disneya, a jej przemowa sprawia wrażenie żywcem wyjętej z kiepskiej kreskówki.
Wiele osób narzekało, że postępujące szaleństwo Dany nie zostało pokazane w należyty sposób. A 6. odcinek dostarcza im dodatkowych argumentów.
Ostatni raz bohaterkę widzimy, gdy poddaje się najgorszym instynktom i postanawia zniszczyć Królewską Przystań do szczętu. W trakcie palenia stolicy twórcy ani razu nam jej nie pokazują. A gdy widzimy Daenerys po raz pierwszy w ostatnim epizodzie, to zachowuje się jak stuprocentowy szalony tyran, który bredzi o wyzwalaniu całego świata spod jarzma niesprawiedliwości. Przemiana Matki Smoków jest całkowicie niewiarygodna, bo właściwie wcale jej nie widzimy. W jednej chwili jest wściekłą, ale zdolną do racjonalnego myślenia kandydatką na władczynię Westeros, a w następnej masową morderczynią, która nie widzi własnego szaleństwa.
Dlatego widzowie w znacznej większości raczej zgodzą się decyzją Jona Snowa. Zabicie Daenerys to jedyna sensowna opcja i aż dziw bierze, dlaczego jej podjęcie zajęło Snowowi tyle czasu. Finalnie otrzymujemy więc niesatysfakcjonującą rozmowę między zakochanymi (dialogi stały przez cały 8. sezon na przeraźliwie niskim poziomie), nie zmieniającą niczego śmierć młodej królowej i całkiem efektowną wizualnie scenę z Drogonem niszczącym Żelazny Tron. Dlaczego jednak mówię, że śmierć Daenerys została całkowicie pozbawiona znaczenia?
Wszystko z powodu ostatniego aktu „Gry o tron”, który w oczach wielu fanów retroaktywnie zniszczy cały serial.
Benioff i Weiss w wygodnym dla siebie momencie zatrzymują cały bieg wydarzań, bo do finałowych kilkudziesięciu minut potrzebują na miejscu wszystkich Starków. Dlatego Szary Robak (mimo wściekłości, którą czuje po śmierci jego królowej) nie robi nic z uwięzionymi Jonem Snow i Tyrionem. A później grzecznie przyprowadza byłego namiestnika przed oblicze największych rodów Westeros. Oczywiście największych w czysto umownym sensie, bo showrunnerów „Gry o tron” dawno przestało obchodzić, czy pozostają w zgodzie z kanonem wytworzonym przez Martina. Dlatego w naradzie uczestniczą wszyscy Starkowie, a żaden z pozostałych rodów nie widzi powodu, by to oprotestować. Ale czemu się dziwić, skoro w poczet najważniejszych ludzi Siedmiu Królestw zostają zaliczeni Samwell Tarly, Brienne i Davos.
Pozostali członkowie narady i tak stanowią tło dla Tyriona i Starków. Najlepiej obrazuje to zresztą obecność bezimiennego i bezużytecznego księcia Dorne. Właściwie tylko Yara wyraża swój sprzeciw wobec zamordowania Daenerys, ale zostaje zakrzyczana, a Arya grozi jej nawet zabiciem. Ponownie - nikogo to nie szokuje. Siostra Theona nie odzywa się już zresztą ani słowem (być może słyszała, jak potężny plot armor ma Arya i wie, że konfrontacja z nią nie ma sensu). Ta parodia polityki najlepiej pokazuje jak wielce upadł finałowy sezon „Gry o tron”, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę, kto zostaje wybrany na króla.
Nowym władcą Westeros zostaje Bran. A potem wkraczamy do krainy wiecznej szczęśliwości Starków.
Prawie rok temu wymieniałem siedem najgorszych możliwych zakończeń, jakie mogą czekać „Grę o tron”. Przykro mi powiedzieć, że stworzony przez Benioffa i Weissa finał łączy w sobie kilka z nich. Decyzja, by uczynić Brana władcą, ponieważ zawiera pamięć o ludzkości, nie ma absolutnie żadnego sensu. A zawiedzie widzów również dlatego, że odkąd chłopak stał się Trójoką Wroną, to nie zrobił literalnie nic. I z jakiegoś powodu to go predysponuje do rządów nad całym królestwem. Przepraszam, całym? Zapomniałem dodać, że Północ postanawia odłączyć się od Siedmiu Królestw i samodzielnie rządzić. Oczywiście to również nie wywołuje niczyjego sprzeciwu, ani nawet nie powoduje żadnych kłopotów dla nowego-starego państwa.
Trudno mówić o problemach, gdy naprawienie Królewskiej Przystani i powrót do normy sprzed rozpoczęcia się Wojny Pięciu Królów zajmuje na oko kilka tygodni. Bo przecież widzimy równolegle odbywający się powrót Jona do Nocnej Straży, koronowanie Sansy na Królową na Północy, podróż Aryi w nieznane i rządy Brana. Finałowe sceny „Gry o tron” to zresztą całkowity triumf Starków, co najlepiej udowadnia, że twórcy serialu HBO nic nie zrozumieli z wizji Martina. Albo byli zbyt tchórzliwi, by pozbawić widzów całkowicie pozbawionego klimatu i wciśniętego całkowicie na siłę happy endu.