Tak jak wyróżnienie dla Joaquina Phoeniksa cieszy, bo aktorowi ten Oscar się po prostu należał, tak równie mocno cieszę się, że sam „Joker” nie otrzymał podczas gali tej najważniejszej statuetki.
Członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej niezbyt przepadają za filmami na podstawie komiksów i blockbusterami. W tym roku wiele osób miało nadzieję, że za sprawą „Jokera” ten trend się odwróci. Film, którego protagonistą został łotr prosto z kart zeszytów wydawnictwa DC, otrzymał aż 11 nominacji do Oscarów 2020:
- najlepsza rola męska;
- najlepszy film;
- najlepsza reżyseria;
- najlepszy scenariusz adaptowany;
- najlepsze zdjęcia;
- najlepszy montaż;
- najlepsze kostiumy;
- najlepsza charakteryzacja;
- najlepszy dźwięk;
- najlepszy montaż dźwięku;
- najlepsza muzyka filmowa.
Jak już jednak wiemy, „Joker” zdobył jedynie dwie statuetki. Oscary zabrali ze sobą Joaquin Phoenix za fenomenalną kreację głównego antybohatera oraz Hildur Gudnadottir, która odpowiadała za ścieżkę dźwiękową. Todd Phillips — współautor scenariusza, który ten obraz wyreżyserował — wrócił do domu z pustymi rękami.
A przy całej mojej sympatii dla komiksów i filmów na ich podstawie, wcale nie mam kapitule tego za złe.
Dodajmy, że wielokrotnie w przeszłości stałem na stanowisku, że nagrodzone Oscarami zostały nie te filmy, które powinny. Akademia Filmowa wielokrotnie reagowała z opóźnieniem na krytykę i mam wrażenie, że coraz większy wpływ na to, jakim filmom przyznawane są wyróżnienia, ma klimat polityczno-społeczny.
Nie przeczę też, że uniosłem ze zdziwieniem brew, gdy okazało się, że filmy „Avengers: Koniec gry” i „Star Wars: Rise of The Skywalker” nie otrzymały nagrody za efekty specjalne. Po namyśle stwierdziłem jednak, że tak naprawdę Disney już lata temu zawiesił poprzeczkę za wysoko, a ewolucja to nie rewolucja.
W przypadku „Jokera” rewolucji również nie było
Nie jest to ani pierwszy film na podstawie komiksów w kategorii R, ani pierwszy raz, w którym świat rodem z kolorowych magazynów dla dużych i małych dzieci przedstawiono w mroczny sposób. Jest w nim sporo głębi, ale… tylko jak na film na podstawie klasycznych obrazkowych historii o walce dobra ze złem.
Jeśli zaś odrzeć „Jokera” z tego jego komiksowego dziedzictwa, zostanie nam klasyczny dramat psychologiczny — i jasne, to naprawdę niezła rzemieślnicza robota, ale nie ma tu żadnego boskiego pierwiastka. To film ze wszech miar poprawny, a momentami wręcz świetny, ale… bywały lepsze. Nawet wśród adaptacji komiksów.
Oczywiście nie ujmuję tu roli Joaquina Phoeniksa, ale nie można na jej podstawie oceniać całego filmu.
Aktor, który wcielił się w tytułowego antybohatera, wspiął się na wyżyny, gdy grał poturbowanego przez społeczeństwo, chorego psychicznie człowieka. Za to zresztą nagrodzony został słusznie, ale scenariusz i reżyseria stoją tu na co najwyżej poprawnym poziomie, tak jak kostiumy czy charakteryzacja.
Umówmy się, snucie opowieści o wariacie z feerią barw na twarzy, który walczy z establishmentem, to nie rocket science. Film nic by też nie stracił pod względem artystycznym, gdyby zmienił tytuł na „Arthur” albo „Fleck”, a Gotham i rodzinę Wayne’ów zastąpiłyby odpowiednio Nowy Jork i generyczny klan bogaczy.
Wtedy jednak „Joker” nie dostałby aż tylu nominacji — a z pewnością nie za najlepszy film.
Podobnie jak w przypadku „Parasite”, który oprócz walorów artystycznych mógł pochwalić się świetnym marketingiem i dużymi zarobkami w Stanach Zjednoczonych, w nominacjach dla „Jokera” również istotna nie była wyłącznie treść, ale również cała otoczka. A ta sprzyjała licznym nominacjom.
Myślę też, że to właśnie dlatego Akademia zapomniała na chwilę o swojej antypatii do dzieł, które swoją genezę mają w komiksach, ale gdy przyszło co do czego, to „Joker” musiał ustąpić pola innym produkcjom. Nie ma też w tym kompletnie nic złego, skoro od samego początku to był teatr jednego aktora.
A nas nie od wczoraj fascynują takie postaci, jak klaun będący królem zbrodni.
Starszym widzom zapadła w pamięć kreacja Jacka Nicholsona, a ci nieco młodsi do dziś nie mogą odżałować Heatha Ledgera, który tchnął w tę postać drugie życie, na chwilę zanim stracił własne. Joaquin Phoenix podszedł do tej kwestii w jeszcze inny sposób i wrócił z tarczą, co doceniła nawet oscarowa kapituła.
YESSIR !!! 🤡🤡 #oscars #joker #bestactor pic.twitter.com/f9FTa3qYHv
— Joshua B. (@JoshuaLuis97) February 10, 2020
Nie zgodzę się przy tym z narracją, jakoby „Joker” był jednym z przegranych tegorocznej gali, bo skoro główny antybohater był w centrum, nagrodzenie go jest wystarczającym wyrazem uznania. Pozostali filmowcy pomogli mu, usuwając się w cień, ale to, że lśnił tak mocno, jest już jego zasługą.
Przegranymi wczorajszej ceremonii są włodarze Netfliksa i Martin Scorcesse oraz ich „Irlandczyk”.
Ich dzieło otrzymało aż 10 nominacji — za najlepszy film, najlepszy reżyser, najlepszy aktor drugoplanowy (dwukrotnie), najlepszy scenariusz adaptowany, najlepsza scenografia, najlepsze efekty specjalne, najlepsze kostiumy, najlepsze zdjęcia i najlepszy montaż. Nie wygrało w żadnej z kategorii.
Ciekaw jestem, czy Scorcese po tym upokorzeniu jeszcze bardziej się zacietrzewi w stosunku do filmów na podstawie komiksów, które — poniekąd słusznie — krytykuje. Co prawda „Joker” nie wygrał w kategoriach, w których startował „Irlandczyk”, ale nie zmienia to faktu, że to ta komiksowa gangsterka była tutaj górą…