Oscary 2020 rozdane. „Parasite” rozbija bank, „Irlandczyk” największym przegranym, a Akademia ma ewidentne problemy z tożsamością
92. gala rozdania Oscarów zamiast odpowiedzi na palące pytania przyniosła nam całą masę pytań o to, jakimi zasadami tak naprawdę kieruje się Amerykańska Akademia Filmowa. Głównym przyczynkiem do tych rozważań jest historyczne zwycięstwo filmu „Parasite” w najważniejszych kategoriach.
Stało się to, czego niewielu może się spodziewało, ale liczni obserwatorzy wskazywali jako prawdopodobne – „Parasite” dostał aż 4 Oscary, w tym, tego najważniejszego, za „Najlepszy film”.
Pojawia się więc podstawowe pytanie – czy Oscary to nagrody amerykańskiego przemysłu filmowego, czy nie?
Jeśli tak, to na jakiej podstawie koreański film otrzymuje nagrody w innych kategoriach niż „Film międzynarodowy”? Jeśli jednak Oscary są jednak nagrodami dla najlepszych filmów z całego świata, to czemu w tym i w poprzednich latach także inne „zagraniczne” produkcje nie brały udziału w wyścigu o statuetkę w najważniejszych oscarowych kategoriach?
Pośród nominowanych w tym roku filmów „Parasite” (i jeszcze „Historia małżeńska”) zasługiwał na Oscary najbardziej, zastanawia mnie jednak to, czy Amerykańska Akademia Filmowa trzyma się jakichś zasad, czy jest wszystko zależy od jej humorów i politycznych uwarunkowań. Dowodem na to niech będzie nagrodzenie „Parasite” aż dwiema nagrodami za najlepszy film, bo Akademicy przyznali mu Oscara także w kategorii... „Film zagraniczny”. Co – choć w pewnym sensie logiczne – jest totalnie bez sensu.
Przy okazji zastanawiam się, jak to jest, że „Parasite” jako jedyny zagraniczny film zrobił aż taką furorę, że Akademia nagięła dla niego swoje zasady, a przynajmniej zwyczaje. Z jednej strony rozumiem, że film Bong Joon-ho wywarł na Amerykanach potężne wrażenie, jak na kino arthouse’owe stał się też niemałym kasowym przebojem (ponad 30 mln dol. w amerykańskim box office), a sam reżyser i jego dzieło dołączyło do amerykańskiej popkultury. Ale czy to jest kwestia tego, że „Parasite” to fenomenalne kino, czy raczej sprawnie i skutecznie prowadzonej kampanii promocyjnej? Pewnie i jedno, i drugie, tym niemniej jest co najmniej dziwnym to, że na pewnym etapie „Parasite” został przyjęty przez Amerykanów niemalże jak ich film. Nominacje w najważniejszych kategoriach do Oscarów są tego dowodem.
Z jednej strony Oscary od lat próbują być bardziej postępowe, otwierać się na inne kino i większą reprezentację, a z drugiej nadal pozostają zatrzymaną w czasie nagrodą, która w tym roku, ponownie stała się w przeważającej większości biała i męska.
I nie, nie jest to narzekanie beta samca – z łatwością mógłbym wskazać co najmniej kilka filmów, ról i reżyserek, które zasługiwały na choćby nominację kosztem tradycjonalistycznego (i tym samym nudnego) podejścia do kina, jakie powtórnie zafundowały nam Oscary. Wystarczy wspomnieć o takich produkcjach jak „Ślicznotki” czy „Kłamstewko” i takich twórcach jak Lulu Wang czy Greta Gerwig, które wykonały lepszą reżyserską robotę niż niektórzy z nominowanych.
Oscar dla Bong Joon-ho za reżyserię może wydawać się wręcz szokujący dla co niektórych, gdy zestawimy to sobie z gigantami kina, z którymi był on nominowany w tym roku. Startował do wyścigu m.in. z Martinem Scorsese i Quentinem Tarantino. Dwóch najbardziej kojarzonych z Ameryką (i opowiadających o Ameryce) legendarnych reżyserów Hollywood przegrało z outsiderem z dalekiej Korei. To oczywiście piękna historia, pokazująca, że wszystko jest możliwe, że każdy może zajść daleko i że dziś Fabryka Snów nie jest zarezerwowana tylko i wyłącznie dla Amerykanów. Z drugiej strony, kiedy zestawimy to sobie z faktem, że Scorsese ma jednego Oscara za reżyserię remaku, a Tarantino żadnego (podobnie jak Stanley Kubrick, Orson Welles, Robert Altman itd.) to pokazuje, nie po raz pierwszy, że Oscary coraz trudniej traktować poważnie.
Poza tym, jeśli już Akademia chce być otwarta na kino zagraniczne i powoli stawać się nagrodami dla światowego kina, to powinna to robić w pełnym zakresie, a nie wybierać sobie tylko jeden film, który dostępuje „zaszczytu” nominacji w najważniejszych kategoriach.
Właściwie cała piątka nominowanych w kategorii „Najlepszy film międzynarodowy” spokojnie mogła konkurować pod względem scenariuszy, aktorstwa czy reżyserii z dziełami amerykańskimi. Tymczasem padło tylko na „Parasite”. Dziwię się, że lata temu takie arcydzieła jak „Rozstanie” czy „Motyl i skafander” nie wygrywały w kategorii „Najlepszy film”, bo zasługiwały na tę statuetkę o wiele bardziej niż, skądinąd znakomity, „Parasite”.
Pomieszanie z poplątaniem. Już od jakiegoś czasu sam zaczynam się gubić w tym jakich zasad się trzymają (bądź nie) Oscary. Te nagrody albo nieoczekiwanie mnie rozczarowują, albo pozytywnie zaskakują nie wtedy, gdy trzeba. W tym roku jedynym zaskoczeniem, aczkolwiek dużym, była wygrana „Parasite”. Cała reszta laureatów okazała się dość przewidywalna, choć też i w większości słuszna.
Joaquin Phoenix był absolutnym pewniakiem, jeśli chodzi o Oscara dla „Najlepszego aktora”, tym samym jest już drugim aktorem, który dostał to wyróżnienie za kolejną kreację tej samej postaci, czyli Jokera. 9 lat temu Oscara za (drugoplanową) rolę Jokera dostał pośmiertnie Heath Ledger. Joker wyrasta nam więc powoli na współczesnego Hamleta, czyli prestiżową rolę, z którą każdy aktor chce się zmierzyć i może ona dawać wielkie pole do popisów.
W przypadku „Najlepszej aktorki” też zaskoczeń nie było – Oscar dla Renee Zellweger jest tyleż samo zasłużony co przewidywalny. To zresztą klasyczna hollywoodzka rola, pisana niemalże pod Oscara, a sam film bardzo przeciętny.
Brad Pitt już od dawna zasługiwał na Oscara, dobrze, że dostał go za jedną ze swoich najlepszych ról w ostatnich latach, bo to wcale nie jest takie oczywiste, jeśli chodzi o nagrody Akademii.
Laura Dern właściwie nie miała konkurencji w kategorii „Aktorka drugoplanowa”, także i w tym przypadku nagroda jest dość przewidywalna.
Szczerze mówiąc, bałem się, że Oscar za „Najlepszą animację” powędruje do „Toy Story 4” i tak się stało. Sytuacja, w której statuetkę dostaje czwarta część animowanej serii jest chyba najlepszym dowodem, że Akademia cały czas musi walczyć z wtórnością swoich gustów.
W kategoriach technicznych Oscary zostały mniej więcej słusznie rozdzielone pomiędzy „Le Mans’ 66” i „1917”, choć przyznam, że Oscar dla tego ostatniego za efekty specjalne i pominięcie w tej kwestii „Avengers: Koniec gry” jest dla mnie lekkim szokiem.
Można powiedzieć, że Oscary 2020 próbowały być fair dla każdego z nominowanych i większość filmów uszczknęła coś dla siebie, ale tak czy tak nie da się nie zauważyć, że największym przegranym jest „Irlandczyk”.
Film otrzymał 10 nominacji i ostatecznie nie zdobył żadnej statuetki. Także „Joker” pomimo 11 nominacji może pochwalić się tą dla aktora i za najlepszą muzykę. Przez wielu stawiany jako faworyt „1917” skończył na kategoriach technicznych, a „Pewnego razu... w Hollywood” na aktorze drugoplanowym oraz scenografii.
Tym razem Netflix nie zawojował Oscarów, ale aktorska nagroda dla „Historii małżeńskiej" oraz statuetka dla „Najlepszego filmu dokumentalnego" współprodukcji Netfliksa oraz... Baracka i Michelle Obamów to na pewno solidne pocieszenie.
Czy historyczna wygrana „Parasite” w czterech kategoriach, w tym jako „Najlepszy film”, to zapowiedź zmian Oscarów na nagrody międzynarodowe, czy po prostu pojedynczy trend i wynik znakomitej kampanii marketingowej?
Okaże się to w nadchodzących latach. Na pewno Oscary są właśnie w trakcie poszukiwania swojej tożsamości. Symbolem tego faktu może być także chwilowy brak prowadzącego galę już drugi rok z rzędu, z tymże jeśli to brak permanentny, to wtedy ten symbol nabiera smutniejszego znaczenia.