REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Filmy

Ci, którzy zamierzają upaść... salutujemy wam! "Kaskader" to blockbuster w najczystszej postaci

Kino już od swojego zarania eksploatuje kaskaderów. Określenia "eksploautuje" używam z pełną świadomością jego wagi, bo kaskaderzy pozostają jednymi z najbardziej niedocenianych osób w branży filmowej. A to przecież oni dbają o bezpieczeństwo gwiazd, jednocześnie narażając własne życie. Skaczą z wysokości, podpalają się, dachują samochodami - słowem: dostarczają atrakcji, na których swą siłę opierają współczesne blockbustery. Najnowsza produkcja sygnowana przez Davida Leitcha jest skierowanym do nich listem miłosnym. Hołdem złożonym ich odwadze i poświęceniu.

26.04.2024
20:21
kaskader premiera co obejrzeć recenzja
REKLAMA

Ten list miłosny David Leitch pisze w pewnym sensie do samego siebie. Zaczynał przecież jako kaskader, aż w końcu wraz z kolegą po fachu Chadem Stahelskim postanowili spróbować swoich sił jako reżyserzy. Po "Johnie Wicku" ich drogi się rozeszły i teraz każdy podąża własną ścieżką. Podczas gdy Stahelski staje za kamerą kolejnych odsłon filmów akcji z Keanu Reevesem (choć teraz pracuje nad nową wersją "Nieśmiertelnego"), Leitch flirtuje z kinem superbohaterskim ("Deadpool 2"), romansuje z "Szybkimi i wściekłymi" (spin-off "Hobbs i Shaw") i serwuje naparzankę w rozpędzonym pociągu ("Bullet Train"). Sygnowanych jego nazwiskiem produkcji nie ogląda się dla głębokich fabuł czy ciekawych intryg, tylko dla popisowych scen akcji. Nie inaczej jest w przypadku "Kaskadera".

"Kaskader" to hollywoodzki blockbuster w swej najczystszej postaci, sprowadzony do fundamentów kinowego widowiska. Biznesplan fabryki snów rozpisany na trzy elementy - miłość, humor i akcję. Leitch nawet nie próbuje udawać, że jest inaczej. Zaczyna od romansu. Colt Seavers, tytułowy kaskader, opowiada nam o swoim romansie z operatorką kamery Jody, która marzy o karierze reżyserki. Pewnego dnia główny bohater ulega jednak nieszczęśliwemu wypadkowi na planie. Postanawia odejść z branży filmowej i zostaje parkingowym. Pewnego dnia przeszłość się jednak o niego upomina. Producentka Gail Meyer dzwoni do niego z propozycją nie do odrzucenia. Chce, aby przyleciał do Australii i wziął udział w zdjęciach do filmu dawnej ukochanej. Tylko on może bowiem uratować produkcję zastępując rozkapryszonego gwiazdora. Swoją drogą nazywa się on Tom Ryder i zbieżność imion z gwiazdorem, który zasłynąć z samodzielnej gry w scenach kaskaderskich, raczej nie jest przypadkowa.

REKLAMA

Kaskader - recenzja nowej komedii akcji

"Kaskader" to film, który każdemu, kto nie szanuje pracy kaskaderów, wbija szpilę nawet mocniej niż "Pewnego razu... w Hollywood". Otwarcie nabija się z Rydera, kiedy stroszy się w gwiazdorskie piórka, że on wcale kaskadera nie potrzebuje. Gdy jednak przychodzi co do czego, tchórzy. Przecież nie będzie podpalony biegał po planie, ani jechał slalomem między wybuchami, żeby na koniec dachować samochodem. On jest ponad to. Jego pycha i kozakowanie wpędza go jednak w kłopoty. Jak twierdzi Gail poniósł go melanż z miejscowymi dilerami i zniknął. Colt niechętnie zgadza się go odnaleźć. Sprawy przybierają jednak niespodziewany obrót, kiedy znajduje ciało w wannie pełnej lodu.

Kaskader - premiera - co obejrzeć?

W jednej ze scen czarny charakter, jak to czarne charaktery mają w zwyczaju, obnaża przed głównym bohaterem cały swój plan. "To nie wyjdzie, za długa ekspozycja, stracisz publiczność" - komentuje Colt. To też jedyne, co można zarzucić "Kaskaderowi". W pierwszej połowie scenariusz Drew Pearce'a nieco się wlecze. Chociaż natkniemy się wtedy na parę trafionych żartów i kilka ciekawych akcji, widzowie na pokazie opuszczali salę, pozostawiając po sobie porozrzucany popcorn. A szkoda, bo przydałby im się w drugiej połowie seansu. Jak w pewnym momencie stwierdza Gail, ona zawsze pracuje przy filmach, które opowiadają o upadaniu i podnoszeniu się. O tym też jest ta produkcja - w sensie dosłownym i metaforycznym. W drugiej godzinie wstaje bowiem z kolan niczym Rocky Balboa powalony przez Apolla Creeda.

O ile w pierwszej połowie Leitch serwuje nam komedię romantyczną podszytą blockbusterową widowiskowością, o tyle w drugiej odpina już wrotki. To komedia akcji na pełnym gazie. W dodatku zrealizowana w oldschoolowym stylu. W końcu "Kaskader" luźno opiera się na serialu z lat 80. (wcielający się w nim w główną rolę Lee Majors zalicza tu nawet cameo). Nawet jeśli go nie widzieliście (a prawdopodobnie tak było), wiecie jak wyglądały ówczesne kino sensacyjne. W filmie jego składniki zostają jednak podkręcone na maksa. Coraz bardziej absurdalny humor idzie w parze z rosnącym szaleństwem scen kaskaderskich. To prawdziwy popis inscenizacyjnej sprawności reżysera. Walki, wybuchy, strzelaniny, wybuchy, pościgi, wybuchy i jeszcze trochę wybuchów. To nawet nie jest festiwal hollywoodzkich atrakcji. To ich orgia.

Więcej o kinie akcji poczytasz na Spider's Web:

"Kaskader" sprawdza się jako prosta rozrywka, która najbardziej trafi do tych najwytrawniejszych obsługiwaczy popcornowego kubełka. Leitch serwuje nam tu satyrę na współczesne blockbustery. Zrozumiecie to bardzo wcześnie, bo już na samym początku czeka na widzów zlepka montażowa nie tak dawnych przebojów kina akcji. Poza tym koordynator kaskaderów porozumiewa się z Coltem za pomocą rozpoznawalnych cytatów, a Jody realizuje epickie science fiction z patetyczną muzyką przywodzącą na myśl ścieżkę dźwiękową "Diuny". To film kinofilski, wypełniony podobnymi smaczkami. Ich odkrywanie sprawia nawet większą radochę niż obserwowanie, jak główny bohater próbuje rozwiązać zagadkę zaginięcia Rydera z jednorożcem u boku.

"Kaskader" to film wybuchowy. Eksplozja hollywoodzkich smaków. Składa się tylko i wyłącznie z rozrywkowych aspektów, z którymi obnosi się bez pretensji i z niekłamaną dumą. Być może po lekcji feminizmu w "Barbie" i przytłaczającym swym pesymizmem "Oppenheimerze" trochę o tym zapomnieliśmy, ale X muza to przecież przede wszystkim zabawa. A za zabawę na ekranie odpowiadają kaskaderzy. I ta produkcja w najlepszy możliwy sposób upomina się o należne im miejsce w sercach i świadomości widzów. Drodzy ludzie od ekranowych upadków: salutujemy wam!

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA