Nawet w czasach, kiedy były jeszcze rzeczą, remaki rzadko wychodziły tak dobrze jak Amazonowi w przypadku "Road House". Ta nowa wersja "Wykidajły" jest mocna niczym cios w splot słoneczny. To kino akcji, które potrafi zmieść widza z planszy.
OCENA
"To nie przechwałki, jeśli masz wyniki na ich poparcie" - mówił Muhammad Ali. Dalton z "Road House" ma jednak takie wyniki, że nawet przechwalać się nie musi. Kozak w nielegalnych walkach daje walkowera, gdy tylko zobaczy jego twarz. Boi się go, nie chce z nim walczyć, bo zna jego historię. Główny bohater remake'u "Wykidajły" to bowiem była gwiazda UFC, której kariera, jak się okaże, zakończyła się tragicznie. Teraz dźwiga swoje brzemię, dopominając się o śmierć. Zrezygnowany daje się pożerać demonom przeszłości, bo drży ze strachu przed samym sobą. Przeraża go, do czego jest zdolny, gdy straci nad sobą panowanie. Trzyma więc wewnętrzną bestię na wodzy i nie daje się łatwo sprowokować. Nawet kosa pod żebro nie robi na nim wrażenia. Cóż, każdy krwotok można przecież zatamować taśmą izolacyjną.
Dalton to oldschoolowy twardziel. Projekcja męskiego umysłu, mocno oddziałująca na wyobraźnię widzów. On jest po prostu cool i gdy robi się gorąco, zawsze zachowuje spokój. Wzorem swojego pierwowzoru z "Wykidajły", pozostaje miły, dopóki nie przestaje być miły. O ile jednak grany przez Patricka Swayze'ego bohater był ejtisowym herosem kina akcji, o tyle jego reinkarnacja przypomina bardziej westernowego jeźdźca znikąd. To taki Jack Reacher, przybywający nagle do miasteczka, w którym panuje bezprawie, aby zaprowadzić w nim porządek.
Więcej o "Road House" poczytasz na Spider's Web:
Road House - recenzja remake'u filmu akcji ery VHS od Amazona
Dalton przybywa do Florida Keys na prośbę właścicielki tytułowego zajazdu, który regularnie nękany jest przez zbirów. Miejscowy potentat nieruchomości chce go bowiem przejąć. Frankie nie zamierza jednak sprzedać należącej do niej ziemi. Głównego bohatera nie interesują co prawda lokalne konflikty, ale zostaje w nie wciągnięty, kiedy spuszcza łomot paru atakującym Road House dryblasom Bena. Biznesmen/gangster uznaje go wtedy za wroga i próbuje wykończyć, aż w końcu przegina pałę. Wtedy sprawa staje się osobista. O tym właśnie jest ten film - o mężczyźnie posuwanym do swoich granic.
Dalton wywodzi się z tej samej linii herosów, co John Wick czy Hutch Mansell, tytułowy "Nikt". "Road House" staje się przez to współczesnym przykładem male rampage movies, których formuła cieszyła się popularnością w latach 90. ("Upadek", "Podziemny krąg", "American Psycho"). Nie ma tu już zmęczenia pracą w białych kołnierzykach, ani gniewu na mniejszości. Pierwotne instynkty wybuchają ze względu na zbyt długie ich tłumienie. Chociaż zasady się zmieniły, uśpiona męskość tak samo w końcu budzi się w agresywnym zrywie. Dzięki temu stojący za kamerą Doug Liman daje upust buzującemu od początku na ekranie testosteronowi.
"Road House" to typowo męski film, ale skrojony pod gusta publiczności XXI w. Chociaż lekarka Ellie pozostaje ważną dla rozwoju fabuły postacią, scenarzyści Anthony Bagarozzi i Nick Cassavetes postanowili zrezygnować ze znanego z oryginału wątku romansu. Zamiast uciekać w tani melodramatyzm, wolą psychologicznie komplikować swoich bohaterów, skupiając się na męskim pojedynku. Przeciwnikiem Daltona staje się Knox - jego totalne przeciwieństwo - który mówi mu nawet, że mógłby się stać takim, jak on. To sprytny zabieg. Uzasadnia tłumienie agresji przez głównego bohatera, pokazując, kim by był, gdyby dawał jej upust.
O ile w male rampage movies lat 90. narzędziem krytyki toksycznej męskości było podkreślanie chorób psychicznych głównych bohaterów, o tyle dzisiaj taki wentyl bezpieczeństwa zachowuje się poprzez humor. "Road House" iskrzy się od błyskotliwych dialogów, a kolejne suche żarty idą w parze z przerysowaniem całej opowieści. Bohaterowie są żywcem wyjęci z kreskówek. Knoksa poznajemy przecież, jak paraduje z gołym tyłkiem po włoskiej prowincji. To pierwsza fabularna rola Conora McGregora, który ewidentnie zamiast na planie pracować, dobrze się po prostu bawił. Frywolnym nastrojem zdolny jest porwać tłumy, nawet bardziej niż walcząc w oktagonie.
Wcielający się w główną rolę Jake Gyllenhaal nawet w "Do utraty sił" nie był tak urzekający. Może dlatego, że tutaj swoje ekranowe zwierzę portretuje z dużą dawką autoironii. O ile w "Wykidajle" Patrick Swayze grał bohatera typowego dla Chucka Norrisa, o tyle tutaj Dalton przypomina raczej postacie zarezerwowane we współczesnym kinie dla Jasona Stathama. "Road House" to zresztą ten sam kaliber, co niedawny "Pszczelarz". Twórcy szukają tu jedynie pretekstów, aby prezentować nam coraz bardziej wykręcone sceny akcji. Limanowi udaje się w ten sposób zachować głupkowaty vibe oryginału.
"Road House" to film dynamiczny, skupiony na atrakcjach.
Nie jest oczywiście tak rozbuchany, jak kolejne części "Mission: Impossible", ale przez pomysłową inscenizację scen kaskaderskich i ich różnorodność, mamy tu na czym oko zawiesić. Być może tylko twórcy za bardzo polegają na efektach komputerowych. Mimo to wciąż mamy do czynienia z solidnym mordobiciem. Właściwie jest to tak widowiskowa produkcja, że przez cały czas będziecie się zastanawiać, jakby się ją oglądało na wielkim ekranie. Przez niewprowadzenie tytułu do kin Liman pokłócił się zresztą z Amazonem. Gyllenhaal podkreślał jednak, że od samego początku mówiło się wyłącznie o jego streamingowej dystrybucji. Te wszystkie żale reżysera, wylewane w mediach, wzbudzały więc tylko niepotrzebne kontrowersje.
Moim skromnym zdaniem "Wykidajło" co prawda wciąż dobrze się trzyma i wcale aktualizacji nie potrzebował. Cieszę się jednak, że Amazon postanowił go odświeżyć. "Road House" dostarcza bowiem porządnej dawki adrenaliny. To taki film, który aż prosi się, aby go konsumować z niezdrowymi przekąskami pod ręką i jeszcze bardziej niezdrowymi napojami do ich zapijania. Dzieciaki ery VHS będą go zajeżdżać nawet bardziej niż kasetę z oryginałem.
"Road House" już na Amazon Prime Video.