Polscy twórcy będą się musieli naprawdę postarać, aby przebić serial Kruk. Szepty słychać po zmroku
Kruk. Szepty słychać po zmroku od początku dawał nadzieję na to, że polski rynek serialowy zrobi kolejny krok naprzód. Finałowy odcinek pokazał, że był to raczej spory skok, dzięki któremu produkcja nie oddaliła się tylko od nielicznych.
OCENA
Jeśli przyjdzie nam jeszcze w tym roku porozmawiać o polskim rynku telewizyjnym, to trzeba będzie pamiętać o jednym. Serial Kruk. Szepty słychać po zmroku w tej dyskusji nie może zostać pominięty. Dlaczego? Powód jest (nie)banalnie prosty. To bowiem jedna z najlepszych polskich produkcji ostatnich lat. Taka, która - tropem wyznaczonym przez Artystów i Watahę - wznosi rodzime seriale na zupełnie nowy poziom.
Temat polskich seriali wraca jak bumerang. Publika jest zwykle nimi mocno zawiedziona, bo – choć uporczywie szuka – nie może znaleźć w nich tego, co świadczy o wyjątkowości produkcji zagranicznych.
Takie tytuły jak True Detective, Fargo, Mindhunter, Top of the Lake, Broadchurch jawią się jako wzorce, które na zawsze pozostaną niedoścignione.
Bo aktorzy u nas już nie tacy hollywoodzcy jak trzeba, bo budżety – o czym przed laty dowcipnie mówił Jacek Braciak – też nie takie zielone. A do tego jeszcze ten dźwięk w polskim kinie, który nierzadko tych, co problemów ze słuchem nie mają, skłania do modlitw o napisy podczas seansu w niejednym multipleksie czy przed telewizorem. I choć w Kruku. Szepty słychać po zmroku na dźwięk można ponarzekać, a nawet dowcipnie skwitować go stwierdzeniem, że wszystkich szeptów nie słychać nawet nocą, kiedy sąsiedzi już dawno śpią (i nawet nie chrapią!), to inne elementy grają tu ze sobą tak dobrze, jak brzmi sama muzyka Bartosza Chajdeckiego w serialu.
Kiedy słuchałam scenarzysty Kruka..., Jakuba Korolczuka, pochodzącego nota bene z Podlasia, czyli stamtąd, gdzie toczy się akcja produkcji, uwierzyłam, że ten ma widzom do opowiedzenia zajmującą historię.
Była w nim pasja. Wiara w to, co stworzył. Po obejrzeniu finałowego odcinka Kruka... cieszę się, że ta opowieść ostatecznie została stworzona jako serial, a nie – jak początkowo Korolczuk zakładał – film. I to nawet nie dlatego, że nie wierzę, iż mógłby z tego wyjść porządny filmowy thriller z wątkiem kryminalnym. Ten powód jest w gruncie rzeczy mocno egoistyczny. Wciąż, mimo wielu prób i kilku całkiem udanych opowieści w odcinkach, brakuje mi dobrych, mocnych polskich seriali. I tak, niech to nawet będą te niestrawne już dla niektórych kryminały, jeśli to rodzimym twórcom wychodzi najlepiej. A wychodzi.
I właśnie Kruk. Szepty słychać po zmroku jest tego najlepszym dowodem.
Od początku można się było czepiać tej historii. Bohaterów z dwuznaczną moralnością, którzy strzegą sprawiedliwości - choć sami już właściwie nie wiedzą, jaka ta powinna być (nie bez znaczenia jest ich trudna przeszłość, z którą się borykają) - widzieliśmy już setki. W książkach, filmach i serialach spotykamy ich na każdym kroku, wystarczy choćby wymienić takie tytuły jak: Lilyhammer, wspomniany wcześniej Detektyw, saga Millennium, Luther, The Killing, Uśpieni.
Adam Kruk to dobrze znana mieszanka postaci, które upodobało sobie przed laty kino noir, a które po dziś dzień fascynuje wszystkich fanów prozy skandynawskiej.
Cliché, można by powiedzieć. Ale jeśli to działa, to ja to kupuję. I Kruka, granego rewelacyjnie przez Michała Żurawskiego, kupuję bez dwóch zdań. Sceny, w których już całkowicie poznajemy jego mroczny sekret, przyjmujący na ekranie spersonifikowaną postać Sławka, pozwalają wniknąć w jego psychikę. Wewnętrzne monologi podkreślające wyobcowanie tego bohatera, paradoksalnie sprawiają, że staje się on widzowi bliższy. Choć akcja serialu jest dynamiczna, a w ostatnim odcinku mknie w naprawdę ekspresowym tempie, jest czas na to, by poznać i zrozumieć motywacje postaci. Ich działania są jasne, widać ich celowość.
Bo w Kruku... nic nie dzieje się bez przyczyny.
Można mieć mały żal o samo zawiązanie akcji i momentami o jej przebieg. Wysłany do Białegostoku, by rozpracować przemyt papierosów, Kruk nigdy właściwie sprawą się nie zajmuje, a i jego łódzcy przełożeni wydają się nie kontrolować sytuacji. Jeśli spojrzymy trochę bardziej w głąb akcji, zauważymy też, że w trakcie porwania jedenastoletniego chłopca, jego rodzice schodzą na dalszy plan.
Stają się jakby nieważni tylko dlatego, aby na głównym planie pozostać mogła vendetta Kruka i by początkowo niezależne od siebie wątki mogły dobrze wybrzmieć, ostatecznie tworząc wielką i – mimo wspomnianych zgrzytów – dobrze przemyślaną intrygę, która wcale nie kończy się wraz z finałowym odcinkiem. Symboliczna scena, w której Szymon Wasiluk (w tej roli przekonujący Marcin Bosak) przekazuje Krukowi nóż, pozwala nam mieć nadzieję, że ta historia ma jakiś ciąg dalszy. Mimo tego, że główny bohater z całej sytuacji wychodzi obronną ręką, trudno tu mówić o happy endzie.
No właśnie – mieć nadzieję na dalszą historię? A może nie mieć jej wcale?
Ten ciąg dalszy to niekoniecznie nowy sezon Kruka..., ale świadomość, że pewne karty nie zostały jeszcze odkryte. To możliwość dopowiedzenia pewnych wątków, pozostawienia widzowi miejsca na własne domysły, na interpretacje. I mimo paru tajemnic, których wyjaśnienia nie poznaliśmy, Kruk. Szepty słychać po zmroku jawi się jako zamknięta całość. Historia od początku do końca zaplanowana. I zrealizowana iście filmowo, bo będąca w gruncie rzeczy dłuższą kinową opowieścią, a nie zwykłym serialem, do którego co jakiś czas doklejone zostają nowe wątki i postaci, byleby jakoś przedłużyć żywota produkcji, nierzadko ledwo już zipiącej. Bez pomysłu, bez przekonania.
Maciej Pieprzyca i Jakub Korolczuk pokazują, że mieli pomysł i wizję, jak stworzyć świetny polski serial. Serial, do którego opisu nie trzeba już cicho dodawać jak na Polskę.
Wspaniałe zdjęcia Jana Holoubka, klimat budowany przez przenikanie się realizmu z duchowością (realizm magiczny!), aktorstwo (nie sposób nie wspomnieć o roli Cezarego Łukaszewicza), muzyka – to wszystko wyróżnia Kruka... na tle innych seriali, a jednocześnie sprawia, że upodabnia się klasą do najlepszych historii, które wciąż jeszcze tworzone są głównie za granicą. A, i - warto dodać - czerpie garściami z takich tytułów, jak właśnie Fargo, Top of the Lake, Twin Peaks czy Detektyw.
Jeśli miałabym spojrzeć na to, co w paru ostatnich latach dała nam polska telewizja i stwierdzić, o czym warto pamiętać, to powiedziałabym: Kruk. Szepty słychać po zmroku, Artyści, Wataha, przede wszystkim 2. sezon. Potem Prokurator, pierwszy Belfer, Pakt (raczej dwójka niż jedynka) i Bodo.
A później?
Długo, długo nic.