„Men in Black: International” zbiera cięgi od krytyków. Recykling starych pomysłów to tradycja Hollywood
Pojawiły się już pierwsze recenzje nowej odsłony „Men in Black” i są one najgorsze w historii serii. Czy wysyp rebootów i remake’ów jest nam jeszcze potrzebny?
Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Ostatnimi laty w kinie wyraźnym zjawiskiem jest wracanie do historii i motywów, które pojawiły się już wcześniej, a teraz, na fali nostalgii, ponownie goszczą na srebrnym ekranie. „Gwiezdne wojny”, „Star Trek” czy „Park Jurajski” - to tylko niektóre z przykładów przywracanych na ekrany znanych serii.
Łatwo skrytykować całe zjawisko i uznać, że twórcy nie mają pomysłów na nowe, oryginalne historie. Nie trudno w tym trendzie dopatrzeć się też zamachu na portfele widzów, bo przecież takie „Przebudzenie mocy” i „Jurassic Park” z Chrisem Prattem okupują czołowe pozycje w zestawianiu box office wszech czasów. Jednak nostalgia za minionymi czasami to rzecz zupełnie naturalna w historii kina.
Wiele z cenionych dziś dzieł było w rzeczywistości odświeżeniem starego pomysłu.
Hollywood kocha kręcić remaki. Dlatego błędem jest myślenie, że to nowa moda. Fabryka Snów mielenie w kółko tego samego scenariusza i dodawania do niego nowych wątków uskutecznia od początku istnienia. „Człowiek z blizną” Briana De Palmy to absolutna klasyka wymieniana wśród największych osiągnięć kinematografii, ale wbrew pozorom był to remake filmu Howarda Hawksa z 1932 roku. To samo można powiedzieć o „12 małpach”, „Prawdziwych kłamstwach”, „Pół żartem, pół serio”, „Zapachu kobiety”, „Gorączce” i innych.
Po dziś wraca się też do wykreowanych w ubiegłych dekadach słynnych potworów. Na przestrzeni kolejnych dziesięcioleci na ekrany powracali Dracula, Frankenstein, Mumia czy Godzilla i King Kong. To nieśmiertelni bohaterowie (w niektórych przypadkach dosłownie), którzy zapewne będą obsadzani w jeszcze nowszych filmach, a o ich premierach będzie się słyszeć jeszcze bardzo długo.
Mimo to w świadomości widzów na dłużej zapisały się właśnie te odświeżone wersje, nie zaś ich pierwowzory. Gdyby zatem szał rebootowania i remake’owania uznać wyłącznie za godny potępienia, to powinniśmy także negować zasadność stworzenia wyżej wymienionych dzieł.
Obecnie trend faktycznie się nasilił, a przy dużej ilości powrotów do sprawdzonych tytułów nie sposób zaliczyć kilku wtop.
Wygląda na to, że takową jest właśnie nowa odsłona „Men in Black”, która otrzymała zaledwie 29% pozytywnych recenzji w serwisie Rotten Tomatoes. To zresztą nie odosobniony przypadek, bo z niezbyt przychylną opinią spotkało się też nowe „Ghostbusters. Pogromcy duchów” z 2016 roku, a wiele dzieł było ocenianych wyłącznie jako poprawne - m.in. „Jumanji”.
Wciąż jednak na wzmożonej nostalgii udało się otrzymać szereg naprawdę udanych produkcji. Sztandarowym przykładem tęsknoty za latami 80. pozostaje „Stranger Things”, jeden z popularniejszych seriali Netfliksa, ale przecież i wskrzeszone „Gwiezdne wojny”. Ogólny powrót do kina nowej przygody wyszedł X Muzie na dobre.
W myśl „90’s is the new 80’s” obserwujemy dziś obecność na ekranach serii i motywów z czasów, gdy największą karierę robili Britney Spears i Backstreet Boys.
Mowa tu zwłaszcza o wspomnianym „Parku Jurajskim”, „Jumanji”, „Słonecznym patrolu” czy „Terminatorze” (w tym przypadku pierwsza odsłona miała premierę w 1984, ale słynna kontynuacja to już 1991). Jednak lata 90. przemycane są też w bardziej subtelny sposób. W „To my” Jordan Peele umieścił I Got 5 On It grupy Luniz, zaś w „Niedobranych” Jonathan Levine gęsto odwołuje się do wieńczącej XX wiek dekady.
Ciężko mi krytykować to zjawisko, ale pomijając osobiste upodobania należy zauważyć, że najntisowe odwołania to mnóstwo ekranowego dobra. Cytaty, nawiązania, motywy - to często robi bardzo dobrze wprowadzanym na ekrany obrazom. Humor „Niedobranych” był zresztą chwalony za popkulturowe wtręty, a piosenka z filmu Peele'a przeżywała niedawno swoją drugą młodość.
Kino patrzy zresztą jeszcze dalej wstecz.
Kiedy w 2012 roku Michel Hazanavicius odbierał Oscara za „Artystę”, wśród widzów pojawiły się głosy, jakoby Akademia hołdowała już nie tylko politycznej poprawności, lecz także filmowemu regresowi. Jednak pozorny ubytek jest w rzeczywistości naddatkiem determinującym formę, co ostatecznie przełożyło się na statuetkę Akademii. Z kolei „La La Land” Damiena Chazelle’a to hołd złożony klasycznym musicalom, czyli kolejny objaw nostalgii, który nie sposób sklasyfikować jako bezczelną zżynkę, a raczej jako czerpanie z przeszłości dla nadania jej nowych szat i jakości. No i uwielbiany niemal przez wszystkich Quentin Tarantino, jeden z największych kinofilów, który zawsze jest zapatrzony w to, co należy już do przeszłości.
Dalej uważasz, że ta cała nostalgia i zapatrzenie w starocie to zjawisko godne potępienia, ukazujące jedynie wsteczność twórców i ich jałowość? To zajrzyj na swoją półkę z filmami, przejrzyj listy tytułów do obejrzenia w serwisach streamingowych, a następnie pozbądź się tego.