Wszyscy chwalą "Najwspanialszą noc w historii popu", a ja mam z nim poważny problem
Wydaje się, jakby wszyscy pokochali "Najwspanialszą noc w historii popu". Nic dziwnego. To w końcu opowieść o nagranym w szczytnym celu singlu, w który zaangażowały się największe gwiazdy muzyczne lat 80. Coś w nim jednak fałszuje.
Wejście do topki najpopularniejszych filmów na Netfliksie w naszym kraju nie jest co prawda wyznacznikiem jakości danej produkcji. Może nim jednak być 97 proc. pozytywnych opinii na Rotten Tomatoes. Krytycy zachwalają "Najwspanialszą noc w historii popu", jakby zaślepił ich blask gwiazd pojawiających się na ekranie. Michael Jackson, Lionel Richie, Stevie Wonder, Cyndi Lauper i pozostali, generacji Z mogą wydawać się dinozaurami z epoki ich dziadków. W 1985 r. rzeczywiście jednak większych od nich nie było. Dzięki temu We Are the World znało każde dziecko pod niemal każdą szerokością geograficzną. Kolejni recenzenci dają się więc ponieść nostalgii i chętnie dzielą się z czytelnikami własnymi wspomnieniami związanymi z piosenką.
Nie chcę odmawiać We Are the World wagi, jako wspomnienia formatywnego dla całego pokolenia. Był to przecież najambitniejszy crossover w dziejach muzyki. W jego ramach Avengersi ejtisowego popu postanowili nagrać piosenkę nie dla zysku, ale żeby zwrócić uwagę na problem głodu w Etiopii. Chwilę wcześniej coś podobnego z Do They Know It's Christmas? zrobili Brytyjczycy, a Amerykanie nie chcieli być gorsi. Harry Belafonte skrzyknął więc gwiazdy ze swojego podwórka, żeby w ciągu jednej nocy nagrać jeszcze większy przebój. Wszystko odbyło się w towarzystwie kamer, bo od razu nagrywano również teledysk do piosenki. Bao Nguyen, reżyser "Najwspanialszej nocy w historii popu", miał tym samym aż nadmiar materiałów archiwalnych. I tu zaczyna się największy problem z tą nostalgiczną bombą.
Więcej o muzycznych dokumentach poczytasz na Spider's Web:
Najwspanialsza noc w historii popu - recenzja dokumentu Netfliksa
Brian Tallerico z portalu RogerEbert umieszcza film w kontekście innych dokumentów muzycznych, które w ostatnich latach debiutowały na festiwalu Sundance. Wśród nich wymienia m.in. "Summer of Soul". Z tym że oglądając "Summer of Soul" czułem się, jakbym brał udział w przełomowym wydarzeniu - legendarnym Festiwalu Kultury Harlemu. Materiały archiwalne przerywane gadającymi głowami pozwalały poczuć klimat przełomu lat 60. i 70. Ta sama formuła w "Najwspanialszej nocy w historii popu" przekłada się natomiast na realizacyjne lenistwo. To nie jest podróż w czasie. To po prostu zlepek encyklopedycznych informacji i indywidualnych wspomnień zebranych przed kamerą gości. Nie ma w nim za dużo miejsca na wybrzmienie kolejnych emocji.
To nie jest tak, że wszyscy, hurr-durr, uważają "Najwspanialszą noc w historii popu" za dokument przełomowy. Dostrzegają jego mankamenty, a Ross Bonaime z Collider ma nawet podobny do mojego problem z przyjętą przez Nguyena formą. Spogląda jednak na nią nieco przychylniejszym okiem, bo "sama historia jest (w większości) wystarczająca". Mogę się z tym zgodzić tylko w mniejszości, bo jednak podczas seansu czułem się zawiedziony. W tej samej historii kryje się dużo więcej, niż dostajemy. Można było to wydobyć niekoniecznie samymi dodatkowymi wywiadami. Przecież cała organizacja nagrania, wymyślanie jak zebrać tyle gwiazd w jednym miejscu, nakłonić ich, aby zaraz po trasie koncertowej (Bruce Springsteen) czy American Music Awards przyjechały do studia, to jest materiał na heist movie. Jakiś split screen, jeden prosty zabieg estetyczny kojarzący się z tego typu filmami by wystarczył. Ale tutaj przydałaby się ręka kogoś takiego jak Todd Haynes, który w "The Velvet Underground" postanowił opowiedzieć historię zespołu środkami wyrazu, charakterystycznymi dla czasów, w jakich ten tworzył.
"Najwspanialsza noc w historii popu" jest po prostu za mało popowa. Ta tak emocjonująca przecież opowieść, zostaje podana na sucho. Tam nie czuć lat 80. Nie czuć potu, łez i krwi wylanych w ramach przygotowywania nagrania i potem samego już nagrania. Toż to po części opowieść o wojnie gwiazdorskich ego, która zostaje zbyta kilkoma ujęciami na karteczkę z napisem: "Ego zostawiamy za drzwiami", którą powieszono na drzwiach do studia. I fajnie, że muzycy rzeczywiście to zrobili, ale w filmie można było podbić kolejne zarzewia konfliktów. I to niemałe. Jest jeden moment, kiedy Waylon Jennings postanawia opuścić studio podczas debaty, czy nie zaśpiewać fragmentu piosenki w suahili. Dzieje się to nagle i niespodziewane, a potem jedyny powrót do tematu sprowadza się do wspomnienia, że w tamtym czasie piosenkarz najlepsze lata miał już za sobą.
Podobnie zresztą Sheila E. w jednej z wypowiedzi zrzuca prawdziwą bombę. Artystkę zaproszono bowiem do udziału w projekcie tylko po to, aby ściągnąć do niego Prince'a. Kiedy się zorientowała, odeszła. Mówi o tym i tyle. Nikt więcej tego nie komentuje, nie ma słowa wyjaśnienia. Show must go on, ale w tym wypadku powinien się na chwilę zatrzymać. Nguyen ma w rękach po prostu za dużo historii, żeby połączyć je w spójną całość i wyciągnąć z nich jakąkolwiek głębię emocjonalną. A jednak próbuje, przez co raz po raz uderza w niewłaściwe tony.
W "Najwspanialszej nocy w historii popu" dostrzegam wielką wartość anegdotyczną. To ona zresztą staje się clou recenzji na łamach Variety. Owen Gleiberman wymienia w niej chyba wszystkie możliwe anegdoty - od problemów z brzęczącymi błyskotkami Cyndi Lauper po Wondera prowadzącego Raya Charlesa do toalety. Mnie też ujmują opowieści Richie'ego, który podczas pisania piosenki musiał mierzyć się z fauną w domu Michaela Jacksona. Chciałbym jednak wiedzieć, co w studiu robił Dan Akroyd. Zamiast tego dostaję jednak informacje, które po wpisaniu We Are the World Google wypluwa na pierwszej stronie wyszukiwania.
Nguyen twierdzi, że świadkujemy "Najważniejszej nocy w historii popu". Nie robi jednak nic, aby to potwierdzić. Dlatego otrzymujemy dokument co najwyżej przeciętny. Przez podejmowany temat to może być co prawda przebój, ale tylko jednego sezonu.
Film obejrzycie na platformie Netflix.