REKLAMA

Polscy twórcy wypraszają szkoły z kin. Czy czeka nas złoty okres filmu historycznego?

W "Niebezpiecznych dżentelmenach" żona Lenina zabija muzyka, który gra przy niej "Kalinkę". "Jak Rosjanie to tylko "Kalinka" i "Kalinka"" - mówi zirytowana. Aż chciałoby się ją sparafrazować słowami: "jak polskie kino historyczne, to tylko martyrologia i patos". Na szczęście w swoim debiutanckim pełnym metrażu Maciej Kawalski przyjmuje zupełnie inną strategię. Jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale chyba możemy powoli mówić o zmianie mentalności polskich twórców. Na lepsze oczywiście.

niebezpieczni dżentelmeni polskie kino
REKLAMA

Wybaczcie kolokwializm, ale inaczej tego ująć nie sposób. Polscy twórcy pokazują nam jaja ze stali. W końcu nie tak dawno Bartosz M. Kowalski zaserwował "Ostatnią wieczerzę", w której punktował kościelną hipokryzję. Teraz do pieca dorzuca Maciej Kawalski. Nie dość, że również kler krytykuje, to jeszcze strąca z piedestału narodowych bohaterów. To tak u nas można? Nie stawiać pomników? Wyciągnąć kija z tyłka? Czegoś takiego jeszcze przecież w rodzimej kinematografii nie było.

Jeśli chodzi o kino historyczne to mamy w Polsce dwie szkoły. Z jednej strony po gombrowiczowsku podkłada nam się zdjęcia rodaków i mówi, że wielkimi Polakami byli ("Wyszyński - zemsta czy przebaczenie"), albo pokazuje się niechlubne karty z naszej przeszłości ("Ida"). Rozpływamy się w martyrologii, albo gramy "obrońcom dobrego imienia naszego kraju" na nosie. Nie ma trzeciej drogi. Patos, albo artyzm. Tak czy siak, musi być wzniośle. O dobrej zabawie nie ma mowy, bo przecież według twórców nie idzie w parze z głębszą refleksją.

REKLAMA

Polskie kino historyczne jest w opłakanym stanie

"Nieważne jak się to zrobi, ważne, że szkoły pójdą" - oto dewiza twórców polskich filmów historycznych. Bo faktycznie od dawien dawna, Bogu ducha winni uczniowie ciągani są przez swoich sadystycznych nauczycieli do kina, aby cierpieli oglądając kolejną "1920 Bitwę Warszawską", "Historię Roja", "Hiszpankę", czy "Legiony". Produkcje niby epickie, niby jak na nasze standardy wysokobudżetowe, ale wciąż do wychwalanego przez ministra kultury "Bravehearta" startu to one nie mają. Młodzież się cieszy, że może zerwać się z lekcji, ale późniejsza refleksja sprowadza się do pytania: "czy było warto?".

Szczególnie ciężko uczniom przeżyć adaptacje lektur szkolnych. W teorii lepiej obejrzeć film niż przeczytać książkę, ale w tym wypadku jest to prawdziwe wyzwanie. Bo przecież ciągle mówimy tu o "narracjach większych niż życie", w których jak bohaterowie nie zamartwiają się losem ojczyzny, to w ogóle ich nie ma. Dlatego taką odtrutką na te wszystkie "Kamienie na szaniec", było "Miasto 44". U Jana Komasy młodzież jest bowiem młodzieżą. Widzowie mają się z kim utożsamiać, rozumieją zachowanie postaci. Nie są to ubrązowieni nastolatkowie ruszający z bronią na wroga, tylko czuć w nich jakąś psychologiczną prawdę.

"Miasto 44" zdecydowanie było próbą odejścia od martyrologicznych narracji. Za Komasą nie poszli jednak inni twórcy, bo od tamtej pory wciąż dostawaliśmy to, co zawsze - nudę. A przecież można też inaczej. Za granicą dobrze o tym wiedzą. I nie chodzi tu tylko o wzorcowe hollywoodzkie widowiska pokroju wspomnianego "Bravehearta", czy "Patrioty". Zajrzyjmy do Indii. Stamtąd pochodzi zeszłoroczne "RRR" (możecie obejrzeć na Netfliksie, jeśli zmienicie język profilu na angielski). Jest to alternatywna wersja historii rzeczywistych rewolucjonistów, którzy walczyli z brytyjskimi kolonistami. U nas w takiej produkcji zapewne oglądalibyśmy, jak narodowi bohaterowie siedzą gdzieś w podziemiu i użalają się nad swoim losem, wymieniając poległych lub pojmanych towarzyszy. Dwie biedne sceny akcji, to wszystko, na co moglibyśmy liczyć. A tam? Pojedynek z tygrysem, skok na motocyklu, rozwałka, rozwałka i jeszcze raz rozwałka. Prócz niej zobaczycie też pojedynek na tańce i usłyszycie kilka wpadających w ucho kawałków. Wow!

RRR

No dobra, "RRR" to eksces - film napędzany przesadą, która zawstydziłaby twórców "Szybkich i wściekłych" i "Niezniszczalnych" razem wziętych. Nie stać nas na to, ale chodzi w tym wypadku o samą ideę. Umieszczenie historycznych postaci w rozrywkowej konwencji gatunkowej. Zabawa zamiast patosu. To właśnie robi Kawalski w "Niebezpiecznych dżentelmenach". W jego podejściu widać odwagę i arogancję debiutanta. Pokazuje bowiem środkowy palec schematom, które utarły się w polskim kinie historycznym. Jego pierwszy pełny metraż może wręcz zafundować zawał serca nauczycielkom języka polskiego, które chciałyby pokazać go swoim uczniom.

Niebezpieczni dżentelmeni - świeży powiew w polskim kinie

Kawalski niby Ameryki nie odkrywa. Nikogo przecież nie zaskoczą pijący i ćpający bohaterowie. Każdy wie, jak to było, ale w szkołach forsuje się inny ich wizerunek - wielkich Polaków i naukowców. O ich słabościach mówi się co najwyżej półgębkiem (i broń boże nie można ich na maturze wypominać). A w "Niebezpiecznych dżentelmenach" otwarcie są niegrzeczni. Co tam, że Tadeusz Boy-Żeleński pisał wielkie dzieła. Ile on mógł wypić i przegrać w karty! Co tam, że Witkacy wielkim dramaturgiem był. Zawsze miał pod ręką najlepsze narkotyki. Co tam, że Joseph Conrad napisał "Jądro ciemności". Dotrzymywał im kroku. Bronisław Malinowski mógł dokonać wielkich odkryć, ale też przecież za kołnierz nie wylewał.

W "Niebezpiecznych dżentelmenach" polskie legendy spotykamy zaraz po suto zakrapianej imprezie. Oczywiście nic z niej nie pamiętają. Każdy z nas znalazł się kiedyś w takiej sytuacji, ale im akurat zniknęła spora ilość pieniędzy i jeszcze znaleźli trupa. Tak, mamy narrację rodem z "Kac Vegas". Potem jednak film zmienia się w rodzimą wariację na temat "Bękartów wojny". Bo Kawalski bawi się tu naszą historią i kulturą. Puszcza wodze fantazji w imię bezpardonowej, gatunkowej rozrywki. Na ekranie dużo więc się dzieje. Zamiast patosu są całkiem udane żarty. Zamiast martyrologii - hulaszcze przygody. Zamiast wciskania patriotyzmu na siłę - komedia pomyłek.

Niebezpieczni dżentelmeni - polskie kino

Rzecz dzieje się w 1914 roku w Zakopanem pod zaborami austriackimi. Stawianie oporu zaborcom? Nikt ich nie lubi, ale to matoły. Można ich łatwo wkręcić, a nawet skuć ich własnymi kajdankami. Walka o niepodległość? No jest Józef Piłsudski, ale nikt mu nie podskoczy, bo dysponuje potężną bronią, którą może wystrzelić 400 pocisków na minutę. Lenin już próbuje zainfekować czerwoną zarazą całą Europę? Polacy łatwo się nie dadzą! Już na samym początku napis nas poinformuje, że "ta historia mogła wydarzyć się naprawdę, ale się nie wydarzyła". Bo "Niebezpieczni dżentelmeni" to fantazja snuta postmodernistycznymi ideami.

Czy polskie kino historyczne się zmienia?

Czy możemy powiedzieć, że skończyła się era nudnych produkcji historycznych? Czy od teraz ich twórcy zaczną się bawić i przestaną wykorzystywać kino jedynie jako nośnik patriotycznych wartości? Nie wyciągajmy pochopnych wniosków, ale rzeczywiście coś zaczyna się zmieniać. W końcu w kolejce na ekrany czeka już "Kos" - biografia Tadeusza Kościuszki. Ale nie taka, że będą mu pomnik stawiać. Twórcy podkreślają bowiem, że chcą go odbrązowić. To też ma być gatunkowa zabawa. Nie tak dzika, jak "Niebezpieczni dżentelmeni", ale odkrywająca przed nami inne oblicze narodowego bohatera.

REKLAMA

W rozmowie ze mną scenarzysta "Kosa" stwierdził, że nie wie, czy na film wybiorą się szkoły, ale ma nadzieję, że pójdą na niego uczniowie. I tego życzmy polskim produkcjom historycznym. Niech szkoły przestaną na nie chodzić, a zaczną uczniowie. Nawet jeśli miałoby to oznaczać wagary. Może i piątek dzięki temu nie dostaną, ale przynajmniej przynajmniej nauczą się dobrego kina.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA