Ukochane bajki z dzieciństwa milenialsów są regularnie przetwarzane przez współczesnych twórców filmów i seriali - z różnym skutkiem. W przypadku produkcji „Smerfy: Wielki film”, mamy do czynienia nie tylko z wykolejeniem ducha oryginału, lecz także z filmem absolutnie koszmarnym i dla nikogo - nienadającym się do oglądania ani przez dzieci, ani przez ciepło wspominających oryginał dorosłych.

W filmie „Smerfy: Wielki film” Papa Smerf zostaje porwany przez złowrogiego czarnoksiężnika Razamela, brata znanego nam dobrze Gargamela, co zmusza Smerfetkę do przejęcia roli liderki. Wraz z zagubionym Smerfem bez imienia - Bezimkiem - grupa niebieskoskórych ludzików wyrusza w międzywymiarową (sic!) podróż, by uratować Papę.
Bohaterowie trafiają do różnych fantastycznych światów, wyrażanych za pośrednictwem różnych stylów wizualnych: od animacji poklatkowej, przez anime, aż po 8-bitowy pikselowy wymiar i naszą rzeczywistość (live action). Rzecz jasna drodze dołączają do nich nowe, osobliwe postaci.
Smerfy: Wielki film - opinia
Nie znoszę tego nadużywanego powiedzenia o przewracaniu się w grobie, ale gdybym miał go kiedyś użyć, to myślę, że najprędzej w kontekście Pierre’a Culliforda, legendarnego Peyo - belgijskiego rysownika, który wykreował Smerfy. Zaczęło się od komiksu, później dostaliśmy film animowany (współtworzony przez samego Peyo) i znany miłośnikom dobranocek serial telewizyjny. Później przyszedł czas na trzy pełnometrażowe filmy z lat 2011-2017, a teraz, w 2025, dostaliśmy tę abominację w reżyserii Chrisa Millera - absolutnie najgorsza smerfną produkcję w historii.
W tych Smerfach nie ma już nic smerfnego.
Obraz rzeczywiście eksperymentuje z różnymi stylami animacji: mamy tu claymation, anime, 8‑bit, rysunki dziecięce, sekwencje surrealistyczne i tak dalej. Doceniam ładne obrazki, jednak na nich zalety się kończą: fabuła jest bowiem naiwna, nielogiczna, chaotyczna i przeciążona. Przez nadmiar postaci, wątków i lokacji, śledzenie opowieści nie sprawia przyjemności, a staje się udręką. Jakby tego było mało, całość jest doszczętnie wyprana z emocjonalnej głębi.
„Smerfom” brakuje ciepła, serca i zaangażowania w eksplorowany temat - wątek poszukiwania własnej tożsamości jest potraktowany bardzo, bardzo powierzchownie. Problemem jest też humor, o którym wspominałem w innym tekście: zamiast postawić na uniwersalne żarty dla wszystkich, obraz dzieli dowcip na ten „dziecięcy” i „dorosły”, burząc spójność tonalną i co chwilę narażając którąś z grup widzów na zakłopotanie. Próbując niezgrabnie miksować żarty, porywając się na satyrę na multiwersum Marvela oraz zadręczając widza ogromem wariacji słowa „smerf”, jeszcze bardziej przytłaczają i frustrują, ale rzadko kiedy rzeczywiście bawią. Może i co kilka scen pojawia się jakaś błyskotliwa kwestia czy gag sytuacyjny, które pozytywnie zaskakują, ale jest tego zdecydowanie zbyt mało.
Nawet soundtrackowi brakuje tu czegokolwiek chwytliwego, by nie powiedzieć: prawdziwie smerfnego. Cóż z tego, że Smerfy nigdy wcześniej nie wyglądały tak dobrze, skoro cała reszta zdaje się kompletnie ignorować ich historię i dziedzictwo? Ten obraz odcina się od pierwotnego, wspólnotowego przesłania komiksów Peyo, pchając opowieść w stronę indywidualizmu - stając w sprzeczności z całą społeczną wizją Smerfów.
Nowe Smerfy są nieciekawe, pozbawione polotu i skrojone pod brand - jak typowy korpo-produkt IP, który skupia się wyłącznie na przychodach, ignorując twórczą jakość i szacunek wobec oryginału. Skutek? Brak wartości artystycznej.
Wszystkiego jest tu za dużo, brakuje natomiast sensu i logiki. Idiom „przerost formy nad treścią” już dawno nie pasował tak dobrze do nowego filmu. Chaos, chaos, chaos; sieczka i przesadnie zawrotne tempo. Nie twierdzę, że małe dzieci nie mogą bawić się na filmie dobrze, jednak nie dość, że niekoniecznie powinny go oglądać ze względu choćby na kontrowersyjną scenę klubową czy kilka zaskakująco mrocznych aspektów fabuły, to jeszcze istnieje spora szansa, że przez poszatkowanie fabuły najzwyczajniej w świecie zaczną się nudzić. Jeśli zaś chodzi o nawet najbardziej wyrozumiałych dorosłych: schemat fabularny w stylu „idź tam, zdobądź to” jest tak nużący, że 92 minuty seansu każdemu z was będą wlec się w nieskończoność. W bonusie: gwarantowane przebodźcowanie. I chyba jedynie przesłanie, by nigdy nie mylić dobroci ze słabością, nie rozmywa się i zasługuje na ukłon.
Czytaj więcej:
- Sequel polskiego hitu Netfliksa wreszcie zmierza na platformę
- Netflix: sierpień 2025. Te nowości zrobią furorę
- Sci-fi wszech czasów trafiło na Prime Video. Bez zmian: to wielkie kino
- Serwis X blokuje treści dla dorosłych w całej Europie
- Nowy zwiastun "To: Witamy w Derry". Nowy horror od HBO Max będzie straszny