REKLAMA

Folk horror i slasherowa masakra. „Ulica Strachu” kończy się z pompą

Cóż za dziwaczny pomysł łączyć ze sobą formułę slashera, która w swej tradycyjnej odmianie odczytywana była (niekoniecznie słusznie) za nośnik konserwatywnych idei, z klimatem folk horroru, w którego fabularny genotyp wpisana jest transgresja społeczna. „Ulica Strachu - Część 3: 1666” udowadnia jednak, że w tym szaleństwie jest metoda.

ulica strachu 3 netflix premiera recenzja
REKLAMA

Dzięki filmom pokroju „Czarne święta” czy „Śmierć nadejdzie dziś” w nowej generacji slasherów akceptujemy coś, co kiedyś było nie do przyjęcia. Podgatunek stał się otwarcie feministyczny i teraz dziewczyny mogą się nawet jednoczyć, aby spuścić łomot mordercy. Oryginalna konwencja stoi na głowie i tańczy brejka. „Ulica Strachu” od swojego początku charakteryzuje się współczesnym spojrzeniem na dawne formuły. W „1994” mieliśmy odświeżenie postslasherów, a w „1978” klasycznych slasherów. Teraz cofamy się jeszcze dalej, aby wykorzystane schematy połączyły się z folk horrorem.

REKLAMA

Akcja pierwszej połowy „Ulicy Strachu - Części 3: 1666” osadzona jest w tytułowym roku.

Przenosimy się do XVII wieku, aby razem ze znaną nam Deeną w ciele Sary Fier odkryć mroczne tajemnice przyszłego Shadyside. W miasteczku dzieją się niewyjaśnione rzeczy. Winą za nie wściekły tłum obarcza protagonistkę, która została nakryta na igraszkach z córką miejscowego pastora. Rozpoczyna się polowanie na czarownice, a główna bohaterka musi walczyć o samoświadomość.

Leigh Janiak wybrała bardzo wdzięczną formułę, aby opowiadać o współczesnym feminizmie, obalaniu patriarchatu i religijnym zacietrzewieniu. Folk horror sprawdza się w tym wypadku znakomicie, bo te tematy wpisane są w jego DNA. Mamy tu do czynienia z rewersem „Czarownicy. Bajki ludowej z Nowej Anglii”. Bohaterka mimowolnie rozkręca bowiem spiralę paranoi. Nie jest jej sprawczynią, tylko ofiarą. I chociaż biorąc pod uwagę tonację poprzednich odsłon historii, powaga powyższych słów może przerażać, nie ma się czego obawiać. Reżyserka ma coś do powiedzenia, ale brakuje jej odwagi Roberta Eggersa. Niekoniecznie wie, jak wykorzystać nowe elementy mitologii Shadyside, dlatego szybko wraca do tego, co dobrze zna.

Dzięki wykorzystaniu klimatu folk horroru dostajemy więcej niż w poprzednich częściach.

Nie musimy już poznawać wariacji sterotypowych bohaterów ze slasherów i czekać, aż coś się zacznie dziać, bo w pierwszej połowie filmu Janiak buduje klimat grozy i konsekwentnie podnosi napięcie, a potem skupia się już tylko na zabawie. To wtedy uwalnia wszystkie krwawe atrakcje, jakie przed nami skrzętnie ukrywała. Wracamy do 1994 roku, gdzie Deena i jej towarzysze szykują się do zdjęcia klątwy z Shadyside.

REKLAMA

I ile tu się dzieje. Powracają mordercy znani z pierwszej części. Przyjdzie im walczyć nawet między sobą, a krew będzie lała się na wszystkie strony. Oj tak, Janiak nie zapomniała, w czym tkwi idea „Ulicy Strachu”. Serwuje nam powtórkę z rozrywki, podkręcając atrakcje na maksa. I chociaż można trzeciej części trylogii zarzucać brak spójności, niewykorzystanie potencjału, a nawet brak konsekwencji, zabawa jest przednia. Krwawe lato z adaptacjami powieści R.L. Stine'a kończymy tym samym z pompą. O to przecież chodziło, prawda? Niby tak, ale smutek pozostaje i rodzi się nadzieja, że jeszcze kiedyś przyjdzie nam wrócić do Shadyside.

Film możecie obejrzeć na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA