Nowy film Pawła Pawlikowskiego "Zimna wojna" to godny następca "Idy". Zatopiona w muzyce i polskim folklorze historia miłosna pochłania bez reszty, tak emocjonalnie jak i od strony wizualnej.
OCENA
"Zimna wojna" to rzadki w Polsce przykład filmu kompletnego od strony artystycznej oraz pozbawionego pretensji i do tego czytelnego dla każdego widza. Opowieść o burzliwej miłości pomiędzy Wiktorem i Zulą opowiedziana jest w kilku segmentach, rozgrywających się w odstępie paru lat. Poznajemy ich u schyłku lat 40. XX wieku, kiedy Polska ciągle jeszcze była wielkim powojennym gruzowiskiem. Kraj rozpoczął proces odbudowy, także kulturalnej.
Aparatczyk Kaczmarek (Borys Szyc) wraz z towarzyszącymi mu muzykami, Ireną (Agata Kulesza) i Wiktorem (Tomasz Kot), próbują skompletować zespół ludowy i przeprowadzają przesłuchania, z których mają wyłonić najlepszych śpiewaków i tancerzy. Pośród kandydatów znajduje się Zula (Joanna Kulig). Obdarzona pięknym głosem, charyzmą i zadziornym charakterkiem oraz wyraźną osobowością dziewczyna z miejsca wpada w oko Wiktorowi.
Szybko zaczyna się między nimi romans, który obserwujemy w interwałach. Schodzą się i rozchodzą w różnych okolicznościach, tak osobistych jak i historycznych.
Wyjeżdżają z Polski, podróżują do Berlina, po rozstaniu spotykają się po latach w Paryżu, gdzie przez chwilę pracują nad swoim albumem muzycznym.
Śledząc rozwój i ewolucję ich relacji, podróżujemy razem z nimi przez kolejne lata przełomu czwartej i piątej dekady XX wieku. Obserwując przy tym, z lekką nutą ironii, jak PRL-owskie władze zaczynają się "rozsiadać" wygodnie w polskiej rzeczywistości. Jest to nie tylko podróż po różnych krajach, ale też i wyprawa czysto muzyczna, poczynając od pieśni ludowych, a na standardach jazzowych kończąc.
Jest w "Zimnej wojnie" kapitalna scena, bliżej końca filmu, kiedy Zula śpiewa w paryskiej knajpie tę samą góralską przyśpiewkę, którą wykonywała na początku filmu i jej znajomości z Wiktorem, tyle że tym razem w jazzowej aranżacji. Ten genialny zabieg wspaniale pokazuje w soczewce drogę jaką pokonali bohaterowie filmu Pawlikowskiego. A razem z nimi także i my, czyli widzowie. To jest właśnie magia kina i dowód na to, że Paweł Pawlikowski to absolutna światowa czołówka pośród reżyserów.
Cała relacja głównych bohaterów jest z jednej strony zarysowana na poziomie dość ogólnym, odegrana na tych najważniejszych nutach z pominięciem niuansów i zagłębienia się w ich związku, ale z drugiej rozpisane (i zagrane!) to zostało z taką finezją i szczerością, że wcale nie czuć, by była to pusta i prosta opowiastka. Emocje i żar uczuć, jakimi darzą siebie Wiktor i Zula są wręcz namacalne.
Zresztą to pewnie skutek tego, że postaci te powstały z inspiracji rodzicami Pawlikowskiego (bohaterowie noszą ich imiona, a na samym końcu widzimy dedykację reżysera dla nich). Nie bez znaczenia są oczywiście kreacje aktorskie.
Tomasz Kot jako Wiktor to kolejna już postać, którą może on dołączyć do swojego panteonu wybitnych kreacji. Wiktor to jeden z lepszych portretów artystów, jakie oglądałem w kinie w ostatnich latach. Stonowany, trochę zamknięty w swoim świecie, szukający dla siebie miejsca. Owładnięty miłosną obsesją na punkcie Zuli, która odwzajemnia jego uwagę, z jeszcze większą pasją.
Joanna Kulig błyszczy jeszcze bardziej. Jej energia i ekranowa charyzma po prostu rozsadzają ekran.
Kamera ją kocha i każda scena z nią w roli głównej po prostu wżera się w pamięć. Wygląda wspaniale, śpiewa znakomicie. Ta kreacja spokojnie przejdzie do historii polskiego kina. A sam duet Wiktor-Zula z miejsca stał się dla mnie polskim odpowiednikiem Casablanki, na który czekałem długie lata. Bezpretensjonalny, szczery, zostający z widzem jeszcze długo po seansie.
Cała "Zimna wojna" to też filmowa pocztówka i list miłosny do polskiej szkoły filmowej w jednym. Genialne, po prostu przepiękne i zapierające dech w piersiach zdjęcia, to na dobrą sprawę odrębne dzieło sztuki. Każdy kadr filmu Pawlikowskiego można oprawić w ramkę i wystawić w galerii sztuki czy powiesić w wystawnym salonie.
Łukasz Żal, który może już teraz oczekiwać kolejnej nominacji do Oscara za zdjęcia, z mistrzowską precyzją pokazuje w kadrze pełnowymiarowe postaci, nawet jeśli są one tylko epizodyczne w kontekście fabularnym.
A to jak ogrywa on przestrzeń i prezentuje w niej bohaterów filmu, to już poziom master class.
Nie byłem zbytnim fanem "Idy". To piękny od strony plastycznej film, ale fabularnie kompletnie mnie nie poruszył, wydawał się pusty, za mało angażujący. "Zimna wojna" poniekąd jest jego duchowym i artystycznym sequelem (a bardziej chyba nawet prequelem, jako że rozgrywa się około dekadę przed wydarzeniami z "Idy"), ale mimo wszystko zdecydowanie mnie pochłonął.
To wspaniała filmowa podróż, którą odbiera się wieloma zmysłami. A fakt, że opowiada o miłości, chociaż takiej, która napotyka na ciągłe przeszkody, nadaje jej dodatkowej uniwersalności. Paweł Pawlikowski potwierdził właśnie, że wielki sukces Idy przed laty nie był przypadkowy, i że doczekaliśmy się w końcu godnego następcy Andrzeja Wajdy.