W "Rockym 3" Balboa za bardzo przygwiazdorzył i zaraz padł na deski, aby się podnieść i udowodnić, że jest mistrzem. "Pamiętaj kim jesteś" - mówił nam Sylvester Stallone swoim filmem. Teraz Michael B. Jordan za sprawą "Creeda 3" próbuje nam powiedzieć to samo. Tylko własnym językiem.
OCENA
Rocky namaścił Adonisa Creeda na nową legendę boksu i opuścił jego narożnik. Już nie służy mu mentorską radą. Chłopakowi pozostały jedynie sentymenty. Dlatego główny bohater "Creeda 3" tu wspomni, jak ojciec walczył z Balboą, tam pogada z Victorem Drago, ale to tyle. Stając za kamerą, Michael B. Jordan idzie na swoje. Jak tylko może podkreśla, że to jego czas i jego saga. Chce więc pisać ją po swojemu, nie odcinając się jednocześnie od spuścizny oryginalnej serii. Bez Sylvestra Stallone'a ewidentnie jednak czuje się zagubiony.
Jak wiemy z "Creeda 2" Rocky zostawił swojego podopiecznego, gdy ten był już na szczycie. Teraz półki Adonisa uginają się pod ciężarem zdobytych pasów. Protagonista osiągnął już wszystko i przechodzi na sportową emeryturę. Zamierza odcinać kupony od swojej popularności. Jego wizerunek zdobi billboard Ralpha Laurena, a on chodzi po szklanej podłodze w wielkim domu, zajmuje się kilkuletnią córką, martwi się o mamę, a na sali treningowej służy radą młodym adeptom boksu. Do tej jego perfekcyjnej codzienności, w końcu zakrada się jednak cień z przeszłości - Damian Anderson. Dawny przyjaciel, który ostatnie 18 lat spędził w więzieniu.
Czytaj także:
- Był bezdomny, grał w filmach dla dorosłych, ale nigdy się nie poddał. Sylvester Stallone to prawdziwy wojownik
- Sequeloza to za mało, Hollywood idzie w spin-offy spin-offów. Nawet Stallone krytykuje "Drago"
- Po „Underdog" przyjdzie ci ochota na więcej. Zobacz nasze zestawienie najlepszych filmów o sportach walki
Creed 3 - recenzja filmu
Jordan serwuje nam kilka filmów w jednym. Najpierw mamy do czynienia z melodramatem, w którym reżyser upycha, co tylko się da. Jak pewnie się domyślacie, nie ma żadnych szans, aby to wszystko dobrze wybrzmiało. Co prawda pokoleniowa sztafeta mistrzów zarysowana jest całkiem nieźle, a i relacje Adonisa z córką dają się łatwo czytać w kontekście rozważań o naturze przemocy, ale krytyka toksycznych zachowań ujęta jest już w jednej, może dwóch padających z ekranu kwestiach. Tak samo rozmyślania o wierności samemu sobie sprowadzają się do wyśmiania eleganckiego ubioru, a wyniszczające poczucia winy, zawiści i zazdrości oraz godzenie się z mijającym czasem, zostają zaklęte w kilku wyświechtanych konwencjach gatunkowych. Boksu natomiast nie ma prawie w ogóle. Zamiast niego, otrzymujemy tani sentymentalizm. Można wręcz zapomnieć, że oglądamy tę produkcję również - a raczej przede wszystkim - dla widowiskowych walk.
Oczywiście, tak w "Rockym", jak i pierwszych częściach "Creeda" boks nie był dla samego boksu. Nie chodziło o pustą atrakcję. Te wszystkie walki coś znaczyły. Na początku poznawaliśmy stawkę, wiedzieliśmy, o co toczy się gra, dzięki czemu nawet w tych wszystkich treningowych sekwencjach montażowych kryły się jakieś emocje. Tutaj nie ma o tym mowy. Prawdziwe zamiary Damiana poznajemy bowiem, gdy już zaczynamy umierać z nudy. Potem oglądamy, jak Adonis ćwiczy przed najważniejszym starciem w swoim życiu, aż w końcu nadchodzi upragniony, finałowy pojedynek. Wszystko to zepchnięto do ostatnich 50 minut filmu.
W swojej drugiej połowie "Creed 3" to dramat sportowy o wyrywaniu się z klatki własnych emocji. Wtedy boks zaczyna w końcu grać. Pojawia się wyczekiwana werwa. Nie zmywa to dotychczasowych grzechów filmu. Cierpi on bowiem przez źle rozpisany scenariusz Keenana Cooglera i Zacha Baylina. Na dodatek Jordan nie potrafi wydobyć z niego żadnej magii. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. To bardzo sprawnie wyreżyserowana produkcja. Widać w niej jednak rękę debiutanta, który próbuje się popisać. Jest przeszarżowana - efekciarska, ale rzadko efektywna. Te wszystkie spowolnienia czasu i zbliżenia na nieczyste zagrania Damiana podczas jednej z walk, wyglądają ładnie, ale zdają się zbędnym ekscesem.
Jordan tak bardzo próbuje nadać swojemu filmowi większej głębi, że co chwilę uderza nas dosłownością kolejnych metafor. Robi wszystko, abyśmy na pewno zrozumieli, o co mu chodzi. W finałowej walce ta łopatologia staje się wręcz śmieszna. Od początku do samego końca reżyser próbuje powalić nas bowiem na deski nieumiejętnie rozkładanymi akcentami. Tam, gdzie potrzebujemy owacji na stojąco, klepie nas co najwyżej po ramieniu. Tam, gdzie powinna wybrzmieć cisza, jest hałas.
Creed 3 - Jonathan Majors największą zaletą filmu
Jordan jest gwiazdą "Creeda 3". Kiedy tylko może kieruje na siebie kamerę i fetyszyzuje swoje aktorstwo. Te narcystyczne zapędy reżysera się jednak nie sprawdzają. Jonathan Majors jako antagonista kradnie całe show. We wspólnych scenach to on gra pierwsze skrzypce. Kiedy podczas pierwszego spotkania Adonis aż gotuje się od wewnętrznej walki z samym sobą, ekran zaczyna wibrować, dopiero gdy spoglądamy na Damiana. Kropla potu i uśmiech równie fałszywy, co podlizywanie się dawnemu przyjacielowi - to wystarcza, abyśmy nie mogli oderwać od niego wzroku. Aktor wcielający się w czarny charakter jest zawodnikiem wagi ciężkiej, podczas gdy cały film to waga zaledwie piórkowa.
Czytaj także:
"Creed 3" to taki film, który chciałoby się polubić o wiele bardziej, niż jest to możliwe. Można trzymać za niego mocno kciuki, można mu kibicować, bo przecież to część pięknego marzenia. Snu, który Sylvester Stallone zaczął śnić prawie 50 lat temu. Przychodzi jednak taki moment, kiedy wyjścia już nie ma i produkcji trzeba zaśmiać się prosto w twarz. To zwykły przeciętniak. Ani ziębi, ani grzeje. Miał być emocjonalny nokaut, a jest co najwyżej remis na punkty. I to nie na gali najbardziej prestiżowej organizacji boksu - WBC - tylko amatorskiej ligi na polskiej wsi.
"Creed 3" w kinach od 3 marca.