W serwisie Netflix popularnym filmem jest aktualnie "Człowiek z Toronto" i trudno powiedzieć, dlaczego akurat on jest na fali. Nie ma tu humoru - jest zażenowanie. Brakuje scen akcji - jest za to nieumiejętność reżyserów. Ten film to bałagan i aktorów trochę szkoda.
OCENA
Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce.
Na platformie Netflix pojawił się już "Człowiek z Toronto". Zamiast humoru na poziomie dostajemy tu festiwal żenady. Emocjonujące sceny akcji przykrywa zaś nieudolność twórców. Nic więc dziwnego, że nawet aktorom nie chce się w tym grać. To miała być pełna akcji komedia pomyłek, a wyszedł narobiony przez algorytm bałagan.
Netflix chyba uparł się, żeby pod koniec czerwca zalać swoich widzów kiepskimi komediami. W ciągu jednego dnia wypuścił bowiem dwie produkcje, wołające wręcz o pomstę do nieba. Jedna z nich to "Człowiek kontra pszczoła", a druga nosi tytuł "Człowiek z Toronto". Charakter filmu Patricka Hughesa najlepiej oddaje scena, w której para głównych bohaterów odchodzi od podpalonego samolotu, a ten wybucha za ich plecami. Można było ją sobie darować i zdaje się niepotrzebnym trwonieniem budżetu.
Pal licho, gdyby ten wybuch jeszcze jakoś wyglądał. Zaprezentowane w nim CGI przywodzi jednak na myśl pierwszego lepszego mockbustera The Asylum. Za sprawą całej tej sceny twórcy mówią nam więc wprost: "zrobiliśmy to, bo mogliśmy". I tak wygląda cały film. Hughes pokazuje coś, bo może, ale fabularnego na to uzasadnienia ze świecą trzeba szukać. W "Człowieku z Toronto" nic się bowiem ze sobą nie klei.
Człowiek z Toronto - recenzja filmu dostępnego na Netflix
Fabuła "Człowieka z Toronto" złożona jest z powidoków setek innych filmów. Znajdziemy w nim elementy czarnej komedii o mrocznym mordercy, historii o pechowym underdogu, opowieść o pomyleniu osobowości, trochę sensacyjnych atrakcji i sporo bromance'u. To wszystko łączy się w przedziwnym kolażu suchych żartów, które dobrze znamy i wcale nie chcielibyśmy słyszeć ich ponownie. Bardzo szybko się o tym przekonacie.
Dystrybuowany przez serwis Netflix "Człowiek z Toronto" rozpoczyna się od serii filmików nagranych przez Teddy'ego Jacksona. Kiedy zobaczycie, jak przedstawiane w nich wynalazki działają, szybko zrozumiecie, czemu od imienia ich twórcy powstał czasownik "stedzić" oznaczający, że ktoś coś schrzanił. Pociesznemu pracownikowi siłowni ciągle coś nie wychodzi, a jego najnowszym pomysłem jest bezkontaktowy boks. "To najgłupsze co w życiu słyszałem" - mówi mu szef tuż przed tym, jak go zwalnia. Teddy jest jednak pełen optymizmu i szykuje się na wyjazd z żoną, aby świętować jej urodziny. Przez nadmierne lenistwo myli jednak adres.
Pech chce, że bohater zostaje wzięty za tytułowego Człowieka z Toronto - bezwzględnego mordercę, którego wszystkie uczucia umarły, wraz z rozszarpanym przez niedźwiedzia dziadkiem. Teraz Teddy będzie musiał go udawać, bo tylko w ten sposób sam zainteresowany może zarobić upragnione 2 mln dolarów. Są więc na siebie skazani i, chcąc nie chcąc, rodzi się między nimi przyjaźń.
Relacja obu bohaterów okupiona jest niezliczonymi żartami z ciamajdowatości i mikrego wzrostu Teddy'ego, wyśmiewaniem politycznej poprawności i nagminnym wspominaniem o kończącym się w drukarce tonerze. Najbardziej wysublimowanym przejawem humoru okazuje się tu jednak pierd w windzie. Co więcej, wcale nie odstaje to od innych elementów "Człowieka z Toronto". Podczas scen akcji poczujecie się zagubieni, a gdy w jednej z finałowych sekwencji twórcy przedstawią mordobicie w przyśpieszonym tempie, to zrobi wam się niedobrze jak na karuzeli. Mamy po prostu do czynienia z filmem okropnie efekciarskim, ale bardziej tandetnym niż tupecik Woody'ego Harrelsona w obu "Venomach".
Człowiek z Toronto wygląda jak film zrobiony przez bezmyślny algorytm.
Na większość niedociągnięć można by przymknąć oczy, gdyby chociaż chemia między Teddym a Człowiekiem z Toronto działała, jak trzeba. Harrelson nie jest jednak "The Rockiem", abyśmy bez względu na wszystko wierzyli w szczerość jego relacji z Kevinem Hartem. Zresztą obaj lecą tu na autopilocie i nie robią nic, aby wycisnąć ze swoich postaci cokolwiek ponad wyświechtane klisze. Jeden nadaje bez przerwy i krzywi się jak tylko może, a drugi robi groźną minę, nawet gdy próbuje się uśmiechać i grać skrępowanie przy kobiecie.
"Człowiek z Toronto" to taki film, który ogląda się jednym okiem, a i tak bolą od niego wszystkie organy. Członkowie każdego z pionów realizacyjnych musieli motać się po planie bez celu, bo nikt chyba nawet nie próbował tam udawać, że wie, co robi. Produkcja wydaje się w efekcie napisana, wyreżyserowana, a nawet zagrana przez jeden i ten sam bezmyślny algorytm. Powiedzmy to sobie szczerze, jest stedzona po całości.
"Człowieka z Toronto" obejrzycie na Netfliksie.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.