Abrams to reżyser, który ugruntował swoją pozycję w Hollywood przez zręczne wskrzeszanie starych i uwielbianych filmowych franczyz. Teraz deklaruje, że to już mu się znudziło. Nam też zaczyna to wychodzić bokiem, nie przesadzajmy jednak z zamartwianiem się o przyszłość rozrywki.
Cytując klasyka, najlepsze piosenki to te, które już znamy. Tę tajemnicę branża rozrywkowa zna doskonale. Dużo łatwiej przekonać nas do kupna kontynuacji czegoś, co znamy i lubimy.
Efekty tego, niestety, widać. Na co pójść do kina? Nowych, oryginalnych filmów na szczęście jeszcze nie brakuje. Ale i tak dominują kolejne odsłony Gwiezdnych wojen, Avengers, Mission: Impossible czy innych tasiemców. W serwisach VoD czekamy głównie na kolejne sezony ulubionych seriali. A gry wideo? Absolutnymi bestsellerami są kolejne odsłony Call of Duty, FIFA czy Grand Theft Auto.
Zanim zaczniemy narzekać, zabawmy się w adwokatów diabła. Tak na chwilkę.
Na rynku rozrywki konkurencja chyba nigdy nie była tak zażarta. Największe wytwórnie wykładają setki milionów dolarów na swoje sztandarowe produkcje, bo ich konkurencja robi dokładnie to samo. Efektem tego są cudownie wyglądające filmy, gry i seriale. Rozmach każdego z nich robi zazwyczaj ogromne wrażenie. To jednak rodzi pewien problem.
Tak drogie produkcje muszą się sprzedać. Umiarkowany sukces nie wystarczy, bo ten nie zwróci gigantycznych inwestycji. Muszą być hitami, bo inaczej… przyjdą kłopoty. Wie o tym Denis Villeneuve, który po spektakularnej finansowej klapie Blade Runnera 2049 jest w Hollywood na cenzurowanym. Wie o tym również Luc Besson, którego Valerian i miasto tysiąca planet pogrążył nie tylko jego karierę, ale również zagroził poważnie przyszłości całej wytwórni EuropaCorp.
Nie ma żadnej wątpliwości, że wytwórniom filmowym chodzi o to, by zarobić na nas jak najwięcej pieniędzy i wypełnić swoje konta bankowe kolejnymi milionami. Warto jednak pamiętać o realiach, w jakich się znajdują, zanim skierujemy w ich stronę kolejne słowa niechęci. Zwłaszcza, że badania fokusowe nie stoją po stronie zmęczonych franczyzami. Anihilacja, ambitne i nowatorskie science-fiction ze znanymi aktorami nie trafi do kin, bo okazało się zbyt inteligentne…
Król rebootów ma już dość.
Myślę, że nie będzie wielkiej przesady w stwierdzeniu, że J.J. Abrams zbudował swoją karierę na bardzo udanych rebootach, a więc wznowieniach znanych serii. Jego nowy Star Trek i nowe Gwiezdne wojny wzbudziły wielki entuzjazm fanów na całym świecie, w mojej ocenie zasłużony. Co więcej, pierwszym wysokobudżetowym filmem Abramsa było Mission: Impossible III. Jego kolejnym będzie dziewiąty epizod Gwiezdnych wojen.
Wielokrotnie powtarzał, że oprócz bycia reżyserem jest też fanem, a możliwość pracy nad dwoma epizodami Gwiezdnych wojen powodowała, że płakał ze wzruszenia. Jednak nawet ów J.J. „fan” Abrams jest zmęczony. W wywiadzie dla Digital Spy potwierdza, że będzie unikał dalszej pracy nad rebootami, jeśli tylko droga kariery mu na to pozwoli.
Reżyser chce tworzyć rzeczy, które będą nowe i które będą zaskakiwać widzów. I ponoć ma już zielone światło w kwestii jego nowych pomysłów na filmy. Zacznie nad nimi pracować w momencie, gdy jego kontrakty z HBO i Lucasfilm wygasną.
Tymczasem świat wzrusza ramionami.
Będą dwie nowe trylogie i aktorskie seriale z uniwersum Gwiezdnych wojen. Dlaczego? Bo to się sprzedaje. Amazon zrobi serial z Władcy pierścieni. Gra Call of Duty: WWII zarobiła od listopada 1 mld dol., będąc najlepiej sprzedającą się grą na konsole w Stanach Zjednoczonych ubiegłego roku. I wiecie co? To samo Call of Duty odpowiadało za niemal połowę przychodów wydawnictwa Activision w ostatnim kwartale ubiegłego roku.
Reżyserzy tacy jak Abrams, są już zmęczeni. Wiem z komentarzy pod moimi archiwalnymi tekstami, że wy jesteście zmęczeni. Najlepsze piosenki, to jednak te, które już znamy. Najlepiej zarabiają znane marki, a nowe to ryzykowne przedsięwzięcia. Nic się w tej kategorii nie zmieni, a będzie wręcz dla oryginalnych produkcji coraz gorzej.
Z drugiej strony, przecież nie mówimy o czymś przesadnie nowym.
Branża rozrywkowa nie od dziś zna wartość marki. Zawsze stawia się na znane tytuły i znane nazwiska. A potem przychodzi taki Steven Spielberg, James Cameron czy inny Christopher Nolan, których nikt o powyższym nie poinformował, i tworzą zupełnie nowe, świeże i wiekopomne dzieło. I tylko czasem jakiś sequel, by zarobić na kolejne.
Wzrasta też znaczenie amatorskich twórców. Dziś przyzwoicie wyglądający film można nagrać nawet iPhone’em i zmontować na domowym pececie. Jasne, nie będzie wyglądał jak Transformers od Micheala Baya, ale to dopiero początek. Dzięki platformom takim, jak YouTube czy Vimeo można dotrzeć do szerszej publiczności i zacząć interesować przez to inwestorów. Jeżeli ktoś wątpi w siłę social media, to przypominam, że Justin Bieber zaczął właśnie na YouTubie.
Tak, będzie jeszcze więcej kinowego fast-foodu.
I tak, możemy się spodziewać nowego GTA, FIFY i Call of Duty, a ich premiery będą zsynchronizowane czasowo z datami publikacji kolejnych kwartalnych wyników finansowych ich wydawców. Ale to nie oznacza, że intrygujące nowe pomysły nie będą miały szans na przebicie. Nie zmieni się nic.
Tak, będzie coraz trudniej sprzedać jakiejś dużej wytwórni oryginalny pomysł, ale nie szkodzi. Twórcy nigdy jeszcze nie mieli tak skutecznej metody dotarcia do publiczności, jaką jest YouTube. Żaden Netflix czy Paramount Pictures nie zignoruje człowieka, którego produkcja zebrała dziesiątki milionów łapek w górę na serwisie społecznościowym. Podobnie jak nikt nie zignoruje gry pokroju Minecrafta.
A jeśli wątpicie, że nie da się wypłynąć na filmie bez solidnego wsparcia kapitałowego, to przypominam, że Kevin Smith, by nakręcić Sprzedawców, na których wypłynął, zastawił swoje karty kredytowe, sprzedał swoją kolekcję komiksów, poprosił mamę o pożyczkę i nakręcił film za niecałe 30 tys. dol. W czasach, w których zamiast iPhone’em filmy nagrywało się na bardzo drogiej taśmie filmowej.