Nie jesteście gotowi na nowe science fiction od Disney+, ale wasze dzieci będą przy nim szaleć
Na Disney+ wleciała postapokaliptyczna rock opera. Już przez samą tę abstrakcyjną łatkę wydaje się, że "O'Dessa" zamierza wywrócić nasz świat do góry nogami. Jak jej to wychodzi?

Sceneria jest nam z grubsza znana. Trafiamy do dystopijnego świata, w którym ludzie bez przerwy walczą o przetrwanie, czekając na przepowiadane przybycie zbawiciela - Siódmego Syna. Okazuje się nim grana przez Sadie Sink, gwiazdę "Stranger Things" tytułowa nastolatka. Nie ma więc sensu przykładać do świata przedstawionego znane nam kategorie. Syn może w nim być córką, mężczyzna panną młodą, etc. Wszystko jest płynne.
"O'Dessa" lubi korzystać z popularnych konwencji, łącząc różnorakie gatunku. Dlatego główna bohaterka może początkowo wydawać się kolejną reinkarnacją Katniss Everdeen, ale próba sprowadzenia filmu do podróbki "Igrzysk śmierci", wyrządziłaby mu wielką krzywdę. Bo owszem, znajdziemy tu znane motywy, jest nawet dyktator i próba przeciwstawienia się jego tyranii. Ba! Mamy nawet program telewizyjny, który rozrywką ma odwracać uwagę ludzi od codziennych problemów. Ta young adultowa dystopia podana jest jednak w płaszczu "Mad Maxa", na oko trzeciego.
O'Dessa - recenzja nowego filmu na Disney+
"O'Dessa" to film bardzo umowny, gdzie wszystko miesza się ze wszystkim. Choć świat przedstawiony oddziela się od naszej rzeczywistości grubą kreską, redneckowy akcent głównej bohaterki od razu narzuca skojarzenia z południem Stanów Zjednoczonych. Uzbrojona jedynie w magiczną gitarę po ojcu wagabundzie, wiarę w siebie i zaczerpniętą od matki wiedzę, że miłość wszystko przezwycięży, nastolatka przemierza spalone słońcem pustynie, zmierzając do metropolii, aby dopełnić swoje przeznaczenie. Po drodze zostaje okradziona z cennego instrumentu, bo czymże byłaby opowieść o podróży i spełnianiu się przepowiedni bez wielu przeszkód po drodze.
"O'Dessa" cierpi jednak na poważne problemy, bo prawdopodobnie z powodu niskiego budżetu stojący za kamerą Geremy Jasper wykazuje się dość ograniczonymi możliwościami światotwórczymi. Filmowi daleko do uroku do "Repo! The Genetic Opera", z którym bez wątpienia dzieli wiele ambicji. Reżyser nadrabia jednak pozą. Pewną ręką, jakby to był wysokobudżetowy blockbuster, prowadzi nas do Satylite City, gdzie pustynne pejzaże zmienia na wielkomiejską otoczkę. Pełnymi garściami czerpie przy tym z kina tech noir, przez co centralnym ośrodkiem kulturalno-rozrywkowym metropolii staje się klub nocny. Tam główna bohaterka poznaje artystę/seksworkera Euri Dervisha, w którym się zakochuje.
Film wytraca tempo, kiedy zmienia się w romans między dwójką złamanych osób, ale nawet wtedy trudno oderwać od niego wzrok. Jasper kąpie świat przedstawiony w neonowych światłach, hipnotyzując nas nimi na każdym kroku. Wrzuca do swojego obrazka, co tylko się da, uciekając w barokowy przesyt. To właśnie ta przesada utrzymuje uwagę widza, gdy trudno się zaangażować w opowieść emocjonalnie. Po prostu: "O'Dessa" doszukuje się swojej tożsamości w ekscesie, dzięki czemu zawsze wygląda cool.
Na opowieść składają się gatunkowe i estetyczne tropy z różnych parafii, bo na koniec nie brakuje nawet retrofuturyzmu, przywodzącego na myśl "Uciekiniera". Mamy w końcu do czynienia z filmem, który cały czas redefiniuje się na nowo, choć w swym duchu pozostaje szalonym musicalem. Jasper zmienia tu muzyczne zainteresowania z hip-hopu na rock i próżno szukać w produkcji bangerów na miarę piosenek z jego debiutu "Patti Cake$". Bohaterka nie celuje przecież w tłuste bity, tylko przez sporą część fabuły jest zwykłą dziewczyną z improwizowanym banjo. Jej ballady ciągną opowieść aż do finału, kiedy odpala wrotki i daje czadu. Po seansie może nie będziecie nucić kolejnych utworów ze ścieżki dźwiękowej, ale w trakcie oglądania kilka razy potupiecie nóżką.
"O'Dessa" na pewno kuleje, ale nie jest też filmem, który domagałby się poklasku krytyków. Po jego premierze na festiwalu SXSW recenzenci nieco się po nim co prawda przejechali (49 proc. pozytywnych opinii na Rotten Tomatoes), ale żaden z nich nie zaprzeczy, że jest to produkcja jakaś. Charakteru nie da się jej odmówić, bo stawia na gatunkową frajdę, nie oglądając się na żadne ograniczenia. Nie znosi stagnacji i wciąż szuka nowych ścieżek rozwoju, zmierzając w zupełnie niespodziewanych kierunkach. Domaga się przez to statusu dzieła kultowego. Szybko może się go nie doczeka, ale kolejne pokolenia będą przy niej szaleć, jak my na "Przygodach Buckaroo Banzai. Przez ósmy wymiar".
Więcej o nowościach Disney+ poczytasz na Spider's Web:
- Disney+ 2025: najlepsze filmy. TOP 20 produkcji
- Uzależniający serial medyczny Disney+ zmierza na telewizory. Gdzie i kiedy go oglądać?
- Na Disney+ wchodzi świetny serial z mordobiciem w tle. Nokautuje widzów przy każdej okazji
- Ten serial Disneya miał wyglądać inaczej. Mimo usuniętego wątku, wciąż jest świetny
- Disney+ udostępnił głośny dreszczowiec przed oficjalną premierą. O co chodzi?