"The Book of Boba Fett" równie dobrze mogłoby się nazywać "The Book of Everyone Else", ale wcale nie jestem tym rozczarowany. Ostatni odcinek serialu o ikonicznym łowcy nagród to najlepsze "Gwiezdne wojny", jakie dał nam Disney. Dave Filoni przy okazji odkupił swoje dane przewiny.
Uwaga na spoilery z 6. odcinka "The Book of Boba Fett".
Dave Filoni to namaszczony przez samego George'a Lucasa twórca seriali animowanych w uniwersum "Star Wars". To właśnie on odpowiada za "The Clone Wars" oraz "Rebels" i parę lat temu zalazł mi za skórę wprowadzając w tym ostanim motyw podróży w czasie w ramach świata pomiędzy światami do mojego ukochanego uniwersum. Po latach nadal mam z tym problem, więc sceptycznie podchodziłem do pomysłu, by to właśnie Kapelusznik maczał palce w serialach aktorskich.
Animacje Dave'a Filoniego to była tylko przystawka (dodajmy, iż całkiem syta) przed daniem głównym, którym są seriale aktorskie. "The Mandalorian" i "The Book of Boba Fett" garściami czerpią motywy oraz postacie z "The Clone Wars" oraz "Rebels", a tytułowi bohaterowie często schodzą na drugi plan. Nie mam z tym jednak problemu, a mniej lub bardziej gościnne występy w 6. odcinku to spełnienie marzeń mojego wewnętrznego geeka.
"The Book of Boba Fett" zmieniło się w "The Book of Everyone Else"
Już tydzień wcześniej Disney wywinął fanom numer i w ramach nowego serialu przemycił de facto taki "pomostowy" odcinek "Mandalorianina", (który zapewne połączy fabularnie 2. i 3. sezonu tej produkcji). Można przy tym złośliwie zauważyć, że największe emocje w serialu z Boba Fettem w nazwie wzbudził odcinek, w którym tytułowy emerytowany łowca nagród nie pojawia się wcale. W kolejnym zresztą też prawie go nie było, bo znowu Din Djarin był w centrum.
No i żeby tylko Din Djarin! Już w poprzednim odcinku świeżo upieczony właściciel przerobionego myśliwca Naboo N-1 udał się w odwiedziny do "małego przyjaciela", a teraz się okazało, że wcale nie ma na myśli podróży do np. opuszczonej farmy wodnej na Tatooine. Zamiast tego Mando wziął swój nowy nabytek i udał się na jakąś zalesioną planetę w odwiedziny do swojego przyszywanego dziecka, gdzie czekał na niego nie kto inny jak R2-D2, czyli wierny kompan Luke'a Skywalkera.
Na szczęście twórcy "The Book of Boba Fett" nie byli okrutni i nie odprawili Dina Djarina (całkowicie) z kwitkiem.
Do spotkania Mandalorianina z Grogu również jednak nie doszła, gdyż na planecie Luke'a Skywalkera pojawiła się bohaterka, której się tam ujrzeć nie spodziewałem: Ahsoka. To właśnie uczennica Anakina Skywalkera spotkała się z Dinem i przejęła jego prezent dla Grogu (którym okazała się zbroja z Beskaru przypominająca mithrillową kolczugę Froda z "Władcy Pierścieni"). Wyjaśniła też, że "Baby Yoda", jeśli ma zostać Jedi, musi się odciąć od Djarina...
Mando zrozumiał aluzję, zostawił prezent i wrócił na Tatooine, a my razem z nim ale to nie był koniec wątku Luke'a i Grogu. W odcinku poświęcono mnóstwo czasu na pokazanie nam relacji pomiędzy uczniem i jego nowym mistrzem, a zakończenie, w którym Dziecko musi wybrać, czy chce wrócić do Dina Djarina, czy też pragnie zostać Jedi, chwyta za serduszko i nie chce puścić. Takie cliffhangery powinny być zakazane!
Na pojawieniu się Luke'a Skywalkera i Ahsoki w "The Book of Boba Fett" lista cameo się nie kończy!
Nie mam przy tym żalu do twórców "The Book of Boba Fett", że dają błyszczeć innym bohaterom - dzięki temu udało im się mnie kilka razy zaskoczyć. Zwracam przy tym uwagę, że taka struktura w serialu z "księgą" w nazwie, ma sens! Do tego w np. "Władcy Pierścieni: Powrocie Króla" również nie we wszystkich scenach pojawia się Aragorn, a "Wiedźmin" poświęca sporo uwagi Ciri i Yennefer - to normalne. Oby tylko to tytułowy łowca nagród grał pierwsze skrzypce w finale...
Jak na razie jednak w glorii i chwale powrócił Cobb Vanth, który przez pewien czas korzystał ze zbroi Boby Fetta. Do tego aktorski debiut zaliczył Cad Bane, czyli duroski łowca nagród znany z animacji. Scena z nim była pełna emocji i to właśnie w chwili, gdy pojawił się na ekranie, uświadomiłem sobie, że właśnie na takie "Gwiezdne wojny" liczyłem od kiedy tylko usłyszałem, że Disney przejmuje prawa do marki. Chapeau bas, panowie Filoni i Favreau, chapeau bas!