REKLAMA

Star Wars: Visions jest piękne, ale puste w środku. Oceniamy wszystkie filmy z antologii

Disney pozazdrościł Netfliksowi jego antologii animacji i postanowił zrobić coś podobnego w ramach uniwersum „Gwiezdnych wojen”. „Star Wars: Visions” zawiera dziewięć różnych opowieści rozgrywających się w odległej galaktyce i stworzonych w różnych stylach japońskiej animacji. Jak wypadły poszczególne tytuły z serii?

OCENA :
6/10
star wars visions recenzja serial gwiezdne wojny
REKLAMA

Popularność anime na Zachodzie osiągnęła pułap, jakiego nie doświadczaliśmy od czasów debiutu takich produkcji jak „Naruto”, „Bleach” czy „Fullmetal Alchemist”. Z jednej strony mamy do czynienia z powrotami wielu kultowych produkcji z początku XXI wieku, a z drugiej amerykańskie platformy streamingowe coraz chętniej tworzą własne nowości. Jedną z nich jest antologia „Star Wars: Visions”, która właśnie zadebiutowała na Disney+. Na papierze przypomina ona inny głośny zbiór animacji, czyli „Miłość, śmierć i roboty”. Mamy tu więc do czynienia z szeregiem zamkniętych krótkometrażowych historii, których nie łączy żaden fabularny związek. Choć wszystkie toczą się oczywiście w galaktyce zamieszkiwanej przez Jedi i Sithów.

To zresztą prowadzi mnie do pierwszego ostrzeżenia dla potencjalnych widzów. Jeżeli w świecie „Gwiezdnych wojen” interesuje was coś więcej niż tylko Moc, pojedynki na miecze świetlne oraz prosty podział na dobrych Jedi i złych Sithów, to „Star Wars: Visions” nie jest dla was. Każda z dziewięciu opowieści ma swój własny wizualny styl i zamkniętą historię, a większość również innych twórców (tylko studia Trigger i Science SARU dostały po dwie krótkometrażówki). Nie ma to jednak wielkiego znaczenia dla ich struktury i podstawowego pomysłu na fabułę. Oglądając nową antologię Disney+ można odnieść wrażenie, że co drugi mieszkaniec galaktyki jest nowym Lukiem Skywalkerem. A jak brzmi kolejne ostrzeżenie?

REKLAMA

„Star Wars: Visions” to serial niekanoniczny i wcale mnie to nie dziwi.

Taką informację przekazali niedawno producenci serii Kanako Shirasaki i James Waugh w rozmowie z CNET. Część fanów wyraziła z tego powodu rozczarowanie lub nawet niezadowolenie, ale tak naprawdę Disney nie miał żadnej innej możliwości. W części filmów dzieją się bowiem rzeczy tak oderwane od rzeczywistości, że ostatecznie zniszczyłby jakąkolwiek wewnętrzną logikę rządzącą odległą galaktyką. Japońscy twórcy dosyć swobodnie poczynali też sobie z linią czasową, pakując prawie wszystkie opowieści w okres panowania Imperium Galaktycznego, nawet jeśli niektóre inne elementy temu przeczą. Dlatego do „Star Wars: Visions” trzeba podejść jak do bardzo luźno zainspirowanej kanonem antologii często absolutnie zwariowanych fanfików.

Jak wypadły poszczególne części animowanej antologii „Star Wars”?

The Duel

Jeden z najlepszych odcinków od strony wizualnej i mocny start dla całej antologii. Odpowiedzialne za film „Batman: Ninja” studio Kamikaze Douga w bardzo pomysłowy sposób połączyło architekturę i modę feudalnej Japonii z futurystycznymi elementami rodem ze „Star Wars”. Wyszło to naprawdę udanie, zwłaszcza gdy do walki stanęli wynajęci łowcy nagród z bandytami wzorowanymi na szturmowców. Sama historia jest dosyć prosta i opiera się na konfrontacji między samotnym roninem i przywódczynią napastników, ale scenarzysta Takashi Okazaki wyciąga po drodze kilka asów z rękawa.

Ocena: 7/10

Tatooine Rhapsody

Mój ulubiony film z serii z kilku różnych powodów. Po pierwsze, tutaj również nie obywa się bez miecza świetlnego, ale pełni rolę mało istotnego rekwizytu. Sama historia kręci się bowiem wokół międzyplanetarnej rockowej grupy, która podpadła Huttowi Jabbie. Działający na Tatooine gangster wysyła za nimi swoich ludzi, w tym samego Bobę Fetta.

W filmie nie brakuje ekscytującej akcji, ale luźniejszy ton, urocza strona graficzna i próba pokazania innego wycinka świata „Star Wars” działają na jego korzyść. To też jedyna część antologii, w której ważną rolę odgrywają znane i lubiane przez fanów „Gwiezdnych wojen” obce rasy. Disney od przejęcia marki na własność je niemal w całości ignoruje, a „Star Wars: Visions” niestety nie jest pod tym względem wyjątkiem.

Ocena: 9/10

The Twins

„The Twins” wizualnie przypominają serial „Kill la Kill”, czyli inne popularne dzieło studia Trigger. Fani wspomnianego anime będą zadowoleni, reszta niekoniecznie. Ze wszystkich filmów w antologii właśnie ten jest najbardziej nonsensowny i oderwany od rzeczywistości. Postaci walczą bez żadnej osłony w próżni, bohaterka posługuje się sześcioma (!) mieczami świetlnymi, a na koniec postać stojąca na dziobie X-winga wchodzi w hipernapęd i nic się jej z tego powodu nie dzieje. Wszystkie te zwariowane elementy chronią „The Twins” przed nudą, ale schematyczna i pozbawiona jakiejkolwiek głębi fabuła nie działa na korzyść produkcji.

Ocena: 4/10

The Village Bride

Producenci antologii słusznie uznali, że po szaleństwach „The Twins” widzowie będą potrzebować chwili odpoczynku. Dlatego „The Village Bride” jest w gruncie rzeczy najspokojniejszą i najbardziej autorefleksyjną z części „Star Wars: Visions”. Szkoda tylko, że jej związek z „Gwiezdnymi wojnami” jest absolutnie minimalny. Niby dostajemy dawkę Mocy, mieczy świetlnych, blasterów i droidów pozostawionych przez Separatystów, ale wszystkie te elementy przypominają rekwizyty na scenie. Nie wydają się prawdziwe.

Ocena: 5/10

The Ninth Jedi

Chyba najbardziej nijaki i niepotrzebny ze wszystkich filmów należących do antologii. „The Twins” jest przynajmniej ekscytujący, a „The Village Bride” daje potrzebny serii oddech, ale na obronę „The Ninth Jedi” nie mam zupełnie nic do powiedzenia. Grupa samotnych i pozbawionych mieczy świetlnych Jedi przybywa na wezwanie tajemniczego mężczyzny, który obiecuje im odbudowanie Zakonu. Gospodarz karze im jednak długo czekać, a w międzyczasie córka wytwórcy mieczy świetlnych ucieka łowcom Jedi, by dostarczyć na miejsce wyroby swego ojca. Chyba nawet twórcy produkcji byli znudzeni wymyśloną fabuła, więc wrzucają na koniec idiotyczny twist, który nie wnosi zupełnie nic do opowieści.

Ocena: 2/10

T0-B1

Na pierwszy rzut oka „T0-B1” jawi się jako parodia „Astro Boya” w odległej galaktyce. Podobieństwo do bohaterów tej kultowej produkcji jest oczywiste i niepodważalne. Na szczęście okazuje się, że studio Science SARU miało mimo wszystko trochę ciekawszy pomysł swój film. „T0-B1” to jeden z kilku tytułów w omawianej antologii, który wyciąga wobec tytułowego bohatera jakieś negatywne konsekwencje jego działań. Nadal mamy tu do czynienia z banalnym podziałem na dobro bez skazy i oczywiste zło, ale przynajmniej końcowy pojedynek wiąże się z jakimiś realnymi emocjami. „T0-B1” może się też pochwalić kilkoma naprawdę ślicznie zanimowanymi kadrami, co zawsze stanowi dodatkowy plus.

Ocena: 6/10

The Elder

„The Elder” to kolejna dosyć prosta historia o mistrzu Jedi i jego uczniu, którzy po wyczuciu zakłócenia w mocy wyruszają na poszukiwanie jego źródła. Fani Expanded Universe mogliby wskazać kilka ciekawych opcji, ale Studio Trigger niestety poszło na łatwiznę. Dlatego znów dostajemy walkę między Jedi i Sithem, co po tylu poprzednich razach znacząco obniża niezwykłość takiego spotkania. Na mocnej ocenie „The Elder” zaważa więc mocna strona wizualna i przede wszystkim fenomenalna choreografia walk. Spodobało mi się też dalekie od optymistycznego zakończenie filmu, które pośrednio nawiązuje do słynnej Zasady Dwóch stworzonej przez Dartha Bane'a.

Ocena: 6/10

star wars visions recenzja class="wp-image-1799023"

Lop and Ocho

„Lop and Ocho” to najdłuższy z odcinków zaproponowanych przez Disney+ (większość trwa około 13 minut, ten jest dłuższy o sześć) i finalnie to chyba najmocniej działa na jego niekorzyść. Początkowy koncept wydaje się całkiem interesujący, bo po raz pierwszy w całej antologii dostajemy bohaterkę chcącą przejść na stronę Imperium. Niestety, twórcy z Geno Studio trochę marnują dany im czas i ciekawy pomysł. Oglądane jako samotna krótkometrażówka „Lop and Ocho” może cieszyłby bardziej, ale otoczony zewsząd bardzo podobnymi historiami po prostu nie ma się za bardzo czym wybić z tłumu.

Ocena: 5/10

Akakiri

Przykład „Akakiri” jest pod pewnymi względami podobny. Tutaj również mamy do czynienia z ciekawym pomysłem, który gubi się gdzieś na etapie realizacji. Film Eunyounga Choia jako jeden z zaledwie dwóch podejmuje temat przejścia na Ciemną Stronę Mocy, co więcej w znacznie ciekawszy sposób niż „The Ninth Jedi”. „Akakiri” pokazuje starą prawdę znaną wszystkim byłym Jedi, że dobre intencje w złych rękach potrafią doprowadzić do upadku. Największy problem produkcji Science SARU dotyczy jednak jej tempa, które najpierw trochę się wlecze i pochyla się na w sumie niepotrzebnych kwestiach, a potem nagle pędzi w błyskawicznym tempie. A jak wiadomo suspens w historii o zdradzie swoich ideałów jest czymś najważniejszym.

Ocena: 5/10

REKLAMA

Po obejrzeniu całości nie jestem w stanie potraktować „Star Wars: Visions” jako realny sukces.

Ta antologia w żaden sposób nie zadowoli ani zadeklarowanych fanów anime, ani maniaków „Gwiezdnych wojen”. Siedem japońskich studiów animacji podobno dostało od Disney+ wolną rękę i zamiast wykorzystać ogrom danego im uniwersum, to (prawie) wszyscy poszli w ten sam schemat. Część tych opowieści broni się jako pojedyncze historie, garstka nawet zachwyca. Ale po prawdzie to w starym EU podobnych opowieści mieliśmy mnóstwo, a obok nich były też historie poświęcone łowcom nagród, szmuglerom, gangsterom, politykom i zwykłym ludziom zamieszkujących którąś z planet słynnej galaktyki. I Disney wyrzucił je wszystkie do kosza, żeby teraz robić niekanoniczne i do bólu powtarzalne anime? Trudno mi to zaakceptować.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-17T20:31:08+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T18:36:03+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T11:59:29+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T10:17:40+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T08:57:31+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T19:11:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T18:16:28+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T16:34:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T13:45:15+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T11:19:53+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:52:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T10:42:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T09:57:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T08:01:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T20:19:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T19:31:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T19:19:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T16:16:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA

Gorath. Droga gniewu: pożeracze fantasy, po prostu przeczytajcie tę książkę

"Gorath. Droga gniewu" to kolejna powieść fantasy z cyklu Janusza Stankiewicza, która zadebiutowała jesienią minionego roku. Jeśli jesteście fanami tej serii, to lektura 3. tomu z pewnością jest już za wami. Jeżeli jednak z twórczością tego autora nie mieliście jeszcze okazji się zapoznać, to najwyższy czas nadrobić zaległości - niezależnie od tego, czy zaczytujecie się w fantastycznych książkach, czy raczej omijacie je szerokim łukiem.

gorath
REKLAMA

Od 2022 r. Janusz Stankiewicz co roku przedstawia czytelnikom nową powieść z tytułowym półorkiem Gorathem w roli głównej. Do książek "Gorath. Uderz pierwszy" i "Gorath. Krawędź Otchłani", które ukazały się nakładem wydawnictwa Alegoria (obecnie, po odkupieniu przez autora praw do książek, seria ukazuje się pod szyldem Sinister Project: inicjatywy autorskiej, którą tworzy wraz z Jarkiem Dobrowolskim i Kają Flagą-Andrzejewską), dołączył w minionym roku 3. tom cyklu, czyli "Gorath. Droga gniewu". Tym razem autor postanowił nieco rozszerzyć wykreowany przez siebie magiczny świat i skupił się nie tylko na przygodach Goratha, ale również dał więcej przestrzeni pozostałym bohaterom. I - jak zwykle - zrobił to doskonale.

REKLAMA

Gorath: Droga gniewu - opinia o powieści fantasy

Przypomnę, że w poprzednich częściach Gorath zostaje wysłany przez Kathanę Marr na Wybrzeże Szkutników, gdzie ma za zadanie przeniknąć w szeregi gildii zabójców - Nocnych Cieni. Gdy półork morduje niedoszłą ofiarę Cieni, celowo zwraca na siebie uwagę zabójców (aby dostać się w ich szeregi), co w konsekwencji powoduje, że nie może wykonać zleconej mu misji. W związku z bestialską działalnością gildii, Gorath pozbywa się piętna, siły Kathany Marr ostatecznie kładą kres Nocnym Cieniom, a sam półork decyduje się przenieść na Wyspy Południowe. Planuje tam zacząć uczciwe życie, jednak na dobrych chęciach niestety się kończy.

Po brutalnej wojnie z ostatnimi królestwami leśnych elfów, która odcisnęła ponure piętno na wyspiarskiej społeczności, Gorath trafia w szeregi rywalizujących ze sobą gangów przestępczych. Niedługo później półork przyjmuje zlecenie od jednej z dawnych klientek Nocnych Cieni, co prowadzi go na piracki statek dowodzony przez kapitana zwanego Czarnym Żniwiarzem. Zadaniem jego załogi jest zdobycie statku Theran, zamorskiego ludu z Natanbanu, i przejęcie znajdującego się na nim pewnego artefaktu, który pragnie posiąść jeden z Kathanów z Imperium.

"Gorath: Droga do gniewu" to kontynuacja przygód Goratha, który próbuje odzyskać kontrolę nad własnym losem - wciąż nie odpowiedział sobie na pytanie, czy podczas wojny z Dominium Natanbanu uda mu się odkupić swoje winy, a także przed czyim obliczem przyjdzie mu stanąć: Marr czy Bovis-Tora. Tymczasem Czarny Żniwiarz, który został przywódcą bandyckiej florty, wyrusza wraz ze swoją załogą w krwawy rejs, a elf Evelon udaje się w podróż do elfiej stolicy, aby przygotować swój naród do nadchodzącej wojny.

Jestem pełna podziwu, że Stankiewiczowi udało się stworzyć niesamowity świat, który sukcesywnie w każdej swojej kolejnej powieści rozwija. Ponownie możemy poczuć wiatr we włosach i morską bryzę na statku Czarnego Żniwiarza, zasmakować przepychu w zamczysku Bovis-Tora, a także przenieść się na ulice elfickiej dzielnicy, Dolnego Strumienia. Autor po raz kolejny dał mistrzowski popis, jeśli chodzi o pogłębione, bogate i szczegółowe opisy miejsc, które są tak skonstruowane, że, zamiast nudzić, jeszcze bardziej pozwalają zanurzyć się w świat przedstawiony.

To samo dotyczy różnorodnych przedstawicieli poszczególnych grup społecznych - w powieści natknąć się można nie tylko na orków, ale również na elfy, piratów czy krasnoludów, a każda z tych frakcji jest starannie opisana. Swoją drogą jest to spore ułatwienie dla czytelników, którzy w natłoku imion nowych bohaterów mogą wrócić na początek książki i zweryfikować, kto należy do Elity Władzy Imperium, Orków Siczowych, Frakcji Baronessy, Elfiej Opozycji, Piratów, Gangsterów czy Sił Natanbanu. A jest to istotna kwestia, ponieważ w najnowszym "Gorathcie" autor pochyla się nad pozostałymi bohaterami, poszerzając swoje uniwersum o historie opowiedziane z innej perspektywy.

"Gorath. Droga gniewu" to po prostu kolejna solidnie napisana książka fantasy, z którą powinien zapoznać się nie tylko każdy fan gatunku - myślę, że pożeracze innego typu powieści również mogą z "Gorathem" poeksperymentować. Ja, choć jestem miłośniczką kryminałów, do kolejnych tomów z cyklu Stankiewicza wracam z ekscytacją, bo wiem, że nie zawiodę się pod względem warsztatu autora. I mimo że w kwestii fantasy jestem raczej laikiem, to powieści Stankiewicza czytam z przyjemnością - stworzył on bowiem brutalny, krwawy i fantastyczny świat, w którym warto zostać na dłużej.

REKLAMA

O książkach czytaj w Spider's Web:

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-06-17T10:17:40+02:00
Aktualizacja: 2025-06-17T08:57:31+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T19:11:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T18:16:28+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T16:34:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T13:45:15+02:00
Aktualizacja: 2025-06-16T11:19:53+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T11:52:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-15T10:42:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T09:57:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-14T08:01:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T20:19:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T19:31:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T19:19:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T16:16:00+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T11:46:33+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T11:17:15+02:00
Aktualizacja: 2025-06-13T07:33:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA