REKLAMA

"Szkoła dla elity" dłuży się jak lekcja matematyki w podstawówce. Nowy sezon to porażka

Netflix podarował swoim subskrybentom 5. sezon "Szkoły dla elity", a ja nie potrafię podzielać entuzjazmu jego fanów. Oczywiście, nigdy nie zaliczałem się do grona miłośników hiszpańskiej produkcji, ale doskonale - jak mi się wydaje - rozumiałem, co stoi za jej sukcesem, a część wątków śledziłem z zainteresowaniem. Niestety, nowa odsłona dobiła jego resztki.

szkoła dla elity sezon 5 recenzja opinie netflix
REKLAMA

5. sezon "Szkoły dla elity" podtrzymuje tendencję spadkową serialu Netfliksa. Już poprzednia odsłona tej mieszanki thrillera z teen drama znacząco odstawała od pierwszych serii. Ostatecznie jej siłę stanowiły nowe twarze - świeży narybek Las Encinas, czyli najbardziej elitarnej szkoły w Hiszpanii, gdzie uczą się dzieciaki osób z wyższych sfer. Ich wątki sporo wniosły do fabuły, a każdy z bohaterów wyróżniał się na tle pozostałych. I choć liczba nużących odcinków nieco wzrosła, nie sposób było zarzucić twórcom leniwego scenopisarstwa.

REKLAMA

Szkoła dla elity, sezon 5. - recenzja

REKLAMA
Szkoła dla elity, sezon 5.

Niestety, seans nowego sezonu "Szkoły" pod pewnymi względami przypominał mi seans ostatnich sezonów "Domu z papieru" - i nie, nie dlatego, że oba seriale to produkcje hiszpańskojęzyczne. Mam raczej na myśli towarzyszące mi uczucie wtórności i zmęczenia materiału. W odejściu Miguela Bernardeau (Guzman) i napływie tak wielu nowych postaci (Isadora, Ivan, Bilal, Patri) dopatrywałem się olbrzymiej szansy dla serialu - na to, by opowieść złapała oddech i zaproponowała nam coś znacznie bardziej odświeżającego. Modyfikację formuły, dramaty i konflikty zupełnie odbiegające od dotychczasowych, nieco więcej kreatywności na poziomie scenariusza. Nic z tego - w porównaniu z "piątką", poprzedni sezon wypał niemal rewolucyjnie.

Nowa intryga nie elektryzuje jak wcześniej, a komentarze na temat klasowych różnic i podziałów społeczno-ekonomicznych w tej formie słyszeliśmy już wielokrotnie w poprzednich sezonach. Miks romansu, dramatu i związanej z morderstwem tajemnicy nie ma już ani tego uroku, ani pazura - naturalne niegdyś komponenty "Szkoły dla elity" przestały się ze sobą zgrabnie przenikać. Wszystko się ze sobą gryzie, sprawia wrażenie albo zużytego, albo doklejonego na siłę - jak motywacje postaci do ich charakterów. Rozczarowuje też finał, będący bardziej frustrującym baitem na kolejną odsłonę, niż satysfakcjonującym domknięciem rozdziału (nie wykluczającym przecież otwartej dla zapowiedzianej już kontynuacji furtki).

Nawet najdziwniejsze, zahaczające o absurd elementy fabuły scenarzyści potrafili dotychczas obdarzyć gracją i sprzedać - ostatecznie historia okazywała się wystarczająco interesująca i wciągająca, a postacie na tyle wielowymiarowe, by się wybronić. Nowa opowieść to bałagan - dramaty są wydumane, romanse wymuszone (absolutny brak chemii między bohaterami!), a tajemnice nie potrafią zasiać ziarna ciekawości. Pojawiły się też pewne zastanawiające elementy, które rażą i nie pasują do produkcji - jak Bilal, jedyna czarnoskóra postać, przedstawiona jako stereotypowy imigrant z krajów afrykańskich, który nie ma absolutnie żadnego celu w tej historii (poza tym, że wykorzystuje się go na linii relacji Omara z Samuelem).

Ponadto nowa "Szkoła dla elity" usilnie stara się być "bardziej" - pokazywać więcej znacznie bardziej obrazowych scen seksu, bardziej podkreślić wizualną estetykę, pchać bohaterów w większe (co nie znaczy - lepsze i ciekawsze) rozterki. Można odnieść wrażenie, że twórcy postanowili konkurować z… "Euforią". Z przewidywalnym skutkiem.

W 5. sezonie "Elite" straciło resztki swojego uroku, zapominając, że największą siłą każdej odsłony była przemyślana tajemnica. To było męczące doświadczenie - seans kolejnych epizodów zlał mi się w jeden przedłużający się i nużący spektakl. Ot, kolejny przypadek odcinkowej produkcji, która powinna była zakończyć się znacznie wcześniej.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA