Punisher nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i nie wystrzelił ostatniej kuli - recenzja 2. sezonu
Netflix żegna się z kolejnym superbohaterem Marvela. Widzieliśmy już 2. sezon serialu „The Punisher”, w którym najpewniej po raz ostatni Frank Castle brutalnie morduje przestępców. Recenzja bez spoilerów.
OCENA
Joe Bernthal nie przypasował mi w The Walking Dead jako Shane. Cieszyłem się nawet, że stosunkowo szybko opuścił obsadę serialu AMC. Frank Castle w jego interpretacji okazał się jednak nieoczekiwanym strzałem w dziesiątkę. Ta kreacja przyćmiła zresztą od razu wszystkie poprzednie wcielenia Punishera, a mało ich nie było.
- Czytaj też: Przypominamy filmowe adaptacje Punishera
Aktor skradł serca fanów już w 2. sezonie „Daredevila”.
W serialu, który poświęcono przede wszystkim tej jednej postaci, Bernthal tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że tego antybohatera czuje - niczym Ryan Reynolds swojego Deadpoola. Zupełnie mnie nie dziwi, że debiutancki sezon „Punishera” został tak wysoko oceniony przez widzów.
Noty plasują go na poziomie porównywalnym z opowieścią o Diable z Hell’s Kitchen, która piastuje pierwsze miejsce na liście. To przy tym jedna z dojrzalszych i zarazem bodaj najbrutalniejsza opowieść w ramach całego Marvel Cinematic Universe, która… pasuje do dzieł Disneya niczym, nomen omen, pięść do nosa.
Disney ma zresztą teraz własny plan na kolejne produkcje w odcinkach w ramach MCU.
Te będą dystrybuowane w serwisie Disney Plus, który jeszcze w tym roku ma stać się konkurencją dla Netfliksa. I wszystko wskazuje na to, że będą to widowiska family-friendly - tak jak filmy kinowe Marvela w ramach współdzielonego uniwersum. Nie będzie tam już miejsca na coś pokroju kolejnych sezonów „Daredevila” czy „Punishera” w dotychczasowej formie.
Koniec seriali na licencji Marvela w serwisie Netflix jest tym samym bliski i to czuć. Po skasowaniu nie tylko „Iron Fista” i „Luke’a Cage’a”, ale również „Daredevila”, trudno uwierzyć, by Netflix nakręcił w przyszłości coś więcej z tego cyklu - poza zapowiedzianymi wcześniej 3. serią „Jessiki Jones” i 2. sezonem „Punishera”, który to już 18 stycznia 2019 roku będzie miał premierę,
Na szczęście „The Punisher” w 2. sezonie nie idzie na żadne kompromisy.
Frank Castle powraca, a Netflix wie, że pewnie po raz ostatni. Jest też dokładnie taki, jakim go zapamiętałem i oczekiwałem. To śmiercionośny psychopata, który nie boi się pobrudzić rąk. Potrafi odebrać życie przestępcom i nie ma potem wyrzutów sumienia. Co wcale nie oznacza, że to tylko maszyna bez żadnych innych ludzkich uczuć.
Netflix od dłuższego czasu w ciekawy sposób igra sobie z fanami, biorąc ich ulubieńców z kart komiksów i zmieniając kojarzone z nimi od lat status quo. Nowy sezon „The Punisher” również stawia Franka w sytuacji, w której się go nie spodziewałem. Potem rozpoczyna się zaś zabawa w kotka i myszkę, która trwa… zdecydowanie za krótko.
Pierwsze odcinki 2. serii „Punishera” okazały się jednak jednymi z najlepszych w historii Marvel Cinematic Universe w ogóle.
Frank Castle, gdy widzieliśmy go ostatni, zemścił się i opuścił miasto, w którym stracił wszystko. Już jako Pete udał się w podróż w… bliżej nieokreślonym celu. Snuje się po przydrożnych barach, a zaczepki szuka tylko podświadomie. Przez chwilę nawet ma autentyczną nadzieję na to, że - pomimo ogromnej traumy - z jego życia jeszcze coś się uda ulepić.
Nie jest oczywiście żadnym zaskoczeniem, że nie było mu to (dosłownie) pisane - bo w przeciwnym razie dostalibyśmy serial obyczajowy. Castle zupełnym przypadkiem wplątuje się więc w kolejną kabałę, a nim się obejrzymy, polują na niego coraz gorsze zbiry. Frank przy okazji, jakby od niechcenia, zaczyna się opiekować młodą dziewczyną skrywającą masę tajemnic.
Niestety już po kilku epizodach wracamy na stare śmieci.
„The Punisher” największe emocje wzbudzał w momencie, gdy razem z Frankiem odwiedzaliśmy klub country, albo z jego towarzyszką meldowaliśmy się w zapyziałym hotelu. Moment, w którym trafiliśmy na małomiasteczkowy komisariat, był tym, w którym pomyślałem: to już zalążek świetnego serialu drogi! Niestety scenarzyści się uparli, by Castle wrócił do Nowego Jorku.
Uznali najwyraźniej, że co za dużo (dobrego), to nie zdrowo (a szkoda). Frank musiał porzucić swoje nowe alter-ego i już po kilku odcinkach wrócić do miasta będącego centrum akcji wszystkich superbohaterskich seriali Netfliksa z tego cyklu. Niestety to był kiepski manewr z perspektywy widza. Akcja zwolniła, a dwóch głównych wątków nie udało się ze sobą sprawnie ożenić.
Miałem momentami wrażenie, że „The Punisher” w 2. sezonie to były dwie serie stłoczone w jedną.
Tak jakby Netflix zdawał sobie sprawę, że ma ostatnią szansę, by opowiedzieć o losach Castle’a i postanowił dwie historie z jego udziałem opowiedzieć jednocześnie. Z jednej strony mamy więc wątek organizacji, która ściga Amy i jej silnie uduchowionego przedstawiciela - dość generycznego Johna Pilgrima.
Na drugim froncie znajduje się z kolei nasz dobry znajomy, czyli Billy Russo. Stary druh Franka przeżył, ale z psychiką pokiereszowaną bardziej od twarzy. Scenarzyści próbują usilnie oba te wątki łączyć, ale nie trzyma się to kupy. Postaci podejmują idiotyczne decyzje, a wiele scen napędza deus ex machina.
Frank Castle nie był na szczęście jedynym bohaterem w 2. sezonie „The Punisher”.
Opowiedziana historia w wielu miejscach się wykłada, ale ze zdumieniem odkryłem, że i tak zacząłem przejmować się losem poszczególnych postaci. Frank dostał bowiem świetnie rozpisanych towarzyszy - a przede wszystkim towarzyszki. W jego życiu pojawiło się ni stąd, ni zowąd wiele silnych kobiet; do Karen i agentki Madani w tym roku dołączyła młoda Amy/Rachel.
Relacja młodej dziewczyny z Frankiem jest jedną z jaśniejszych stron serialu. Przypomina nam, że chociaż Castle naprawdę bardzo różni się od normalnych ludzi - to w końcu, cholera, seryjny morderca - nie jest postacią jednowymiarową. Bycie tytułowym mścicielem nie definiuje go w stu procentach, a pod zakrwawioną bluzką wbrew pozorom bije serce.
Koniec końców „Punisher” w 2. sezonie nie jest jednak wyznacznikiem zupełnie nowej jakości wśród seriali o superbohaterach.
Nie kryję, że zdecydowanie bym wolał, by przeszłość Franka zostawiono już w spokoju, skupiając się na zupełnie nowej historii z genezą w jego nowej codzienności - tak jak się zapowiadało na początku. Tak się jednak nie stało, a nam pozostaje się cieszyć tym, co jest.
To całkiem udany sequel - tylko tyle i aż tyle. Zgodnie z planem celebrowałem każdy kolejny odcinek, oglądając je w trakcie przerwy świątecznej. Druga połowa sezonu co prawda mnie nieco rozczarowała, podobnie jak zakończenie, ale to i tak kawał świetnej telewizji.
Szkoda też, że szanse na kolejną kontynuację są już bardzo małe, wręcz zerowe. Jeśli jednak Netflix chciałby przynajmniej część bohaterów z netfliksowych seriali przechwycić np. z myślą o innych projektach, Jon Bernthal jako Frank Castle powinien znaleźć się na szczycie listy. Zaraz za Kingpinem.
Dziękujemy, że wpadłeś do nas poczytać o filmach i serialach. Pamiętaj, że możesz znaleźć nas, wpisując adres rozrywka.blog.