REKLAMA

Nowa animacja na Netfliksie. „Vivo” to musical, w którym salsa miesza się z hip-hopem

„Vivo” być może przypadnie do gustu najmłodszym widzom, ale jako rozrywka dla całej rodziny na pewno się nie sprawdzi. Wygląda i śpiewa ładnie, ale starsi odbiorcy podczas seansu szybko zaczną ziewać.

vivo netflix recenzja premiera
REKLAMA

„Vivo” porywa w pierwszej scenie. Oto wstępujemy do wypełnionej feerią barw Hawany. Jeden plac właśnie budzi się do życia. Uliczni sprzedawcy wystawiają swoje stragany, dzieci namawiają rodziców do kupna zabawek, aż tu nagle Andres z gitarą w ręku zaprasza przechodniów na muzyczne przedstawienie. Dzięki metanarracyjnej piosence wykonywanej przez tytułowego kinkażu od razu wchodzimy w świat przedstawiony i czekamy na obiecywane show. I jak się niedługo okaże, ścieżka dźwiękowa jest najlepszym, co film ma do zaoferowania.

Czego tutaj nie ma. Lin-Manuel Miranda łączy w piosenkach różne style muzyczne. Tradycja miesza się z nowoczesnością, dlatego kubańskie melodie, mambo i salsa, grają w jednym rytmie z hip-hopem, reggaetonem i elektronicznym dance'em. Wszystko to zostaje wzbogacone łatwymi do zapamiętania słowami. Keep the Beat, czy My Own Drum będziecie nucić i śpiewać na głos jeszcze długo po seansie.

REKLAMA

To był pomysł Lin-Manuela [Mirandy]. Jego geniusz i miłość do tych wszystkich stylów muzycznych. W każdym z nich porusza się bardzo płynnie i pewnie. Napisał więc piosenki składające hołd im wszystkim. To jest wspaniałe. Chciał uhonorować nie tylko kubańską muzykę, ale również m.in. charakterystyczny dla Miami freestyle, czyli lata 80. Co więcej, jakkolwiek te utwory nie różniłyby się od siebie, udało mu się pożenić z nimi fabułę.

– mówił podczas zorganizowanego przez Netfliksa webinaru muzyczny producent wykonawczy i kompozytor „Vivo” Alex Lacamoire.

Rzeczywiście ten cały muzyczny mariaż gatunkowy, jest naturalnie wpleciony do fabuły.

Po śmierci Andresa Vivo postanawia wyruszyć w podróż do Miami, aby spełnić ostatnie życzenie swojego przyjaciela. Musi dostarczyć występującej na Florydzie gwieździe piosenkę miłosną jego autorstwa. Tych dwoje kiedyś łączyła zażyła relacja, niestety ich drogi się rozeszły. I teraz tylko kinkażu może ich na nowo, symbolicznie połączyć. Nie będzie to jednak łatwe. Pomoże mu w tym (a raczej będzie przeszkadzać niesforna dziewczynka Gabi). W miarę upływu akcji będą stopniowo odkrywać, że uzupełniają się niczym style muzyczne w wykonywanych piosenkach.

Oczywiście dojdą do tego, kłócąc się i przeżywając kolejne tragikomiczne przygody. Tu będą musieli uciekać przed nadgorliwymi harcerkami na hulajnogach, spadną z mostu i wylądują na barce z piasku. Wszystko w cieszących oczy animowanych krajobrazach. Twórcy narzucają zabójcze tempo, aby nikt nie narzekał na nudę i cały czas z jak największą pieczołowitością oddają koloryt miejsc, do których trafiamy wraz z bohaterami.

W swoim researchu uwzględniliśmy dokumentację scenograficzną i wyruszyliśmy do Hawany, Parku Narodowego Everglades i Miami. Mieliśmy dużo szczęścia i nie tylko przyglądaliśmy się tym miejscom, ale również rozmawialiśmy z lokalnymi ekspertami takimi jak architekci, muzycy i biolodzy. Pomogli nam oni zrozumieć ikoniczne aspekty każdej lokalizacji, które potem mogliśmy wykorzystać w filmie

– opowiadał scenograf Carlos Zaragoza.

Szczególnie imponująca od strony wizualnej jest sekwencja we wspomnianym przez Zaragozę Everglades, do którego trafiają bohaterowie. Muszą się oni tam zmierzyć z lokalną fauną i florą, co wymagało od twórców przedstawienia parku narodowego z całym jego bogactwem naturalnym. A nie było to łatwe. Jak podczas webinaru mówiła konsultantka Elaine Fiore:

Dlatego nie zdziwcie się, kiedy słodki kinkażu wpadnie w nie lada tarapaty, narażając się swoim donośnym głosem przebiegłemu pytonowi.

Ani muzycznych, ani wizualnych atrakcji w filmie nie brakuje. Szkoda więc, że cała ta praca twórców idzie na marne, bo nie mają szans, aby zaangażować nas emocjonalnie w opowiadaną historię. Pomimo kilku przejawów charakteru mamy do czynienia z najbardziej bezosobową i naiwną animacją chyba od czasów „Fernando”. Wszystko już wielokrotnie widzieliśmy, a u Disneya za każdym razem w lepszym wydaniu.

REKLAMA

Próżno tu szukać tej samej energii, która napędzała poprzednią animację Sony debiutującą na Netfliksie – „Mitchellowie kontra maszyny”. Tam twórcy nie korzystali ze schematów dominujących we współczesnych animacjach, a „Vivo” jest ich prostym recyklingiem. Kirkowi DeMicco nie udaje się więc stworzyć filmu, który podążałby we własnym kierunku. Produkcja tak bardzo próbuje się przypodobać najmłodszym widzom, że aż robi się mdła. W efekcie mamy do czynienia z bolesnym przeciętniakiem. Ładnym i wpadającym w ucho, ale co z tego skoro w fabule raz za razem wypadającym z narzucanego stroną formalną rytmu.

„Vivo” już dziś obejrzycie na platformie Netflix.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA