Jako ogromny miłośnik książki marzyłem, żeby zmieszać ten film z błotem. Chciałbym napisać, że to herezja dla fanów żywych trupów, że nic nie trzyma się tutaj kupy, że Brad Pitt nieustannie ratuje swoją rodzinę i wszystko kończy się happy-endem, wbrew kapitalnemu pierwowzorowi. Reżyser Quantum of Solace wytrącił mi większość argumentów z ręki, natomiast kino opuściłem z ogromnym zadowoleniem. World War Z, wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi, jest bardzo solidną produkcją.
Już sam początek wprawia w odpowiedni nastrój. Klimatyczne migawki z różnych rejonów świata, telewizyjne i radiowe doniesienia mówiące o dziwnej chorobie oraz ujęcia z ręki budują odpowiedni klimat. Potem następuje solidne uderzenie i od 10 minuty filmu akcja nie zwalnia ani na moment, pomimo licznych zmian scenerii, które w całość i jako taką kupę scala postać Brada Pitta.
Jak świetnie opisał Wam to Łukasz, World War Z pióra Brooksa jest zbiorem wywiadów z osobami, które przeżyły globalną zarazę. Świetny pomysł, jeszcze lepsze wykonanie. Po pierwszych zwiastunach filmowej adaptacji bałem się, że kinowe World War Z przyjmie bardzo znany w horrorowej kinematografii szablon – oto jest zrozpaczona rodzina/grupa ludzi, uciekająca z miejsca na miejsce, starająca się uratować tyłki z otaczającego ich koszmaru. Nic bardziej mylnego. Rodzina Pitta bardzo szybko idzie w odstawkę, od czasu do czasu pojawiając się na ekranie. Pierwsze skrzypce zaczyna grać śmiertelnie groźna epidemia, zombie, serie z M-16 i granaty ręczne. Wojskowi z Bradem na czele wypełniają większość czasu, dzieląc się nim jedynie z pięknymi widokami z lotu ptaka oraz naukowcami starającymi się wynaleźć szczepionkę.
Oczywistą zmianą na potrzeby filmowej adaptacji był główny bohater, łączący wiele wątków i wiele wydarzeń na całym globie w 120 minutową całość. Pitt w tej roli prezentuje się bardzo dobrze, z jednej strony będąc najbardziej wyrazistym charakterem filmu, z drugiej tylko trybikiem, z perspektywy którego widzowie są świadkami globalnej apokalipsy.
Metamorfozie uległy również ospałe i powolne zombie, które znacznie zyskały na efektowności. Przede wszystkim, filmowe umarlaki biegają nie gorszej niż Usain Bolt, bez problemu skacząc po dachach i przeskakując ogrodzenia. Novum w popkulturze opanowanej przez żywe trupy jest na pewno „rój”, jaki tworzą ogromne ilości zombie, zamieniając się w jeden, wielki, stadny organizm, zdolny do pokonania największych nawet przeszkód. Naprawdę kapitalny efekt, choć mający mało wspólnego z pierwowzorem. Reżyser zdecydował się również na własną linię fabularną oraz autorskie rozwiązanie problemu żywych trupów, co wyszło mu zaskakująco dobrze. Jako fan książki nie dość, że nie załamywałem rąk nad pomysłami Marca Fostera, to jeszcze byłem pod wrażeniem, z jaką swobodą umiejętnie wykorzystuje pomysły podrzucone mu przez Brooksa.
Reżyser rzuca Brada Pitta i widzów po całym świecie i właśnie to jest największą siłą World War Z. Nieustanne zmiany scenerii oraz ukazanie różnych miejsc, gdzie odmiennie radzą (bądź, w większości przypadków, zdecydowanie nie radzą) sobie z infekcją oraz atakami zombie, dają bardzo pozytywny efekt. Korea, Izrael, Stany Zjednoczone, Rosja… Gdy seans dobiegł końca, miałem wrażenie, że to dopiero połowa filmu, natomiast dwie godziny minęły mi szybko jak nigdy wcześniej. W dodatku mój głód apokalipsy zombie w globalnej, ponadnarodowej skali, został w pełni zaspokojony. W filmie obecne są strzępki geopolityki, relacji między wywiadami poszczególnych państw i międzynarodowej rywalizacji oraz współpracy. Mniam.
Oczywiście World War Z nie jest tworem idealnym. Razi ilość umowności i nielogicznych sytuacji, jakie aplikuje widzom reżyser. Pitt jest w stanie przeżyć niemal wszystko, od przebicia na wylot stalowym elementem, po wypadek lotniczy. Nie mogłem też uwierzyć w naprawdę żałosną śmierć postaci, która wyrastała na jednego z głównych bohaterów. Gorzej się tego zrobić nie dało. Z drugiej strony, pomimo swobodnego podejścia do książki, Foster co jakiś czas puszcza oko w kierunku jej fanów, wynagradzając liczne niedorzeczności. Zostałem udobruchany.
Jak zostało napisane wyżej, filmowe World War Z to duże, pozytywne zaskoczenie. Zwłaszcza dla kogoś, kto uwielbia książki Brooksa i siedzi po uszy w żywych trupach, zjadając zęby na produkcjach takich jak Resident Evil czy DayZ. Z jednej strony, filmowa adaptacja marzyła mi się od pięciu lat, w momencie, kiedy do sieci trafiły pierwsze plotki na temat ekranizacji. W tym kontekście naprawdę ciężko zadowolić kogokolwiek, zwłaszcza fana książkowego pierwowzoru. Do sali kinowej wchodziłem więc z dużym dystansem, spodziewając się najgorszego. Po 120 minutach byłem naprawdę zadowolony z porcji nieustannej akcji, jaka została mi zaserwowana, w połączeniu z nieinwazyjnym, odpowiednio podanym obrazem 3D.
Foster nie dość, że mógł nakręcić znacznie gorszy film, to jeszcze stanął na wysokości zadania, produkując niewymagające, efektowne i pochłaniające uwagę kino. Oczywiście pozycja rewelacyjnego 28 dni później wciąż jest niezachwiana, lecz World War Z jest zaskakująco satysfakcjonujące. Jeśli przyjdzie mi czekać kolejne 5 lat na ewentualną kontynuację, Paramount już teraz ma moje pieniądze. Najbardziej udany film o umarlakach od wielu, naprawdę wielu lat.