Przyznam się szczerze, że gdy tylko usłyszałem o planach zekranizowania World War Z Maksa Brooksa, byłem nieźle podekscytowany. Mówimy tu w końcu o naprawdę kapitalnej książce, która sama w sobie jest o niebo ciekawsza od tych wszystkich filmów, seriali i gier o zombie, jakie ostatnio zalały rynek.
Z czasem jednak, z każdym newsem z planu, z każdym opisem fabuły, z każdym zwiastunem, mój entuzjazm opadał, aż do momentu, gdy postanowiłem, że ów film sobie po prostu odpuszczę. Czemu? Nie chodzi nawet o informacje o ciągłych dokrętkach (a to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego) czy setki innych problemów podczas produkcji (np. skonfiskowanie broni używanej na planie. Nie atrap, BRONI). Ba, jestem wręcz pewien, że World War Z nie będzie na pewno jakąś wielką porażką i pewnie udało się sklecić twórcom solidny film (o czym zresztą mogą świadczyć całkiem pozytywne recenzje za granicą).
Ja mam z World War Z inny problem. Otóż wszystko wskazuje na to, że ten film nie ma wiele wspólnego z książką. Jeśli w ogóle ma cokolwiek wspólnego. O wyjątkowym dziełku Maksa Brooksa więcej informacji znajdziecie tutaj, więc w tym tekście postaram się ograniczyć do najważniejszych rzeczy. Bowiem patrząc np. na trailer filmu, od razu zauważymy masę odstępstw od tego, co wymyślił Brooks, i to nie jakichś szczegółów, ale elementów, stanowiących bazę dla całej opowieści.
U Brooksa mieliśmy relację kilkunastu różnych świadków epidemii zombie - natomiast trailer World War Z i streszczenie fabuły mówią nam, że tutaj będziemy towarzyszyć bohaterowi Brada Pitta w trakcie trwania epidemii. Mamy tu więc do czynienia z dwiema bardzo poważnymi różnicami - w filmie bowiem zobaczymy tradycyjną strukturę narracyjną, no i otrzymujemy pełnoprawnego protagonistę, kiedy książkowa Wojna Zombie właśnie na braku tych dwóch elementów opiera swoją wyjątkowość. Z innych różnic - w książce zombie były powolne i niemrawe, ale za to niesamowicie zdeterminowane, a zagrożenie stanowiła ich liczba i fakt, że nie zatrzymywały się przed niczym. W trailerze widzimy prawdziwych sprinterów, którzy z monstrami opisanymi przez Brooksa nie mają wiele wspólnego. Na dodatek skaczą z dachu jak stereotypowo ukazane lemingi. Co więcej, postanowiono zmodyfikować nawet tak małe elementy, jak miejsce, gdzie epidemia się pojawiła najpierw. W książce były to Chiny (co było tez bardzo logicznie wytłumaczone), natomiast w filmie jest to inny kraj (nie jestem pewien czy to spoiler, więc nie będę tego wyjawiał). Dlaczego? Ano, twórcy obawiali się zmniejszonych zysków z biletów sprzedawanych na seans w obrażonych na taką fabułę Chinach...
Żeby była jasność - nie mam nic przeciwko modyfikacjom w kanonie materiału źródłowego rozmaitych ekranizacji. Język filmu różni się od języka książek, komiksów, gier czy czegokolwiek innego i oczywistym jest, że często potrzebne są modyfikacje i zmiany. Problem w tym, że World War Z bierze na warsztat bardzo specyficzną książkę, która odznacza się pewnymi cechami, a które nie występują w innych tego typu pozycjach i w ramach przełożenia na scenariusz filmowy... kompletnie się ich pozbywa, przerabiając całość w coś zdecydowanie dalekiego od zamysłu stojącego za oryginałem. World War Z może okazać się całkiem udanych filmem o zombie (choć jak dla mnie wygląda przerażająco wręcz sztampowo, jak połączenie 28 dni później i remake'u Świtu żywych trupów) - jednak nosząc imię lubianej i kojarzonej z zupełnie czym innym książki, stawia się zwyczajnie pod ścianą, skazując się na porównania z oryginałem. W zasadzie, po co? Nazwisko Brada Pitta to wystarczający magnes dla ogromnej grupy widzów.
Oczywiście może być też tak, że cały mój wywód nada się do kosza, bo otoczka promocyjna, trailery, itd. były mylące, a film jest wierny oryginałowi, choćby pod względem klimatu czy jakichś innych elementów. Ok, nie przeczę - tak może być. Ale jak jako potencjalny widz, fan książki Brooksa i osoba, która widziała już masę podobnych historii o inwazji żywych trupów, na tym etapie, kiedy film powinien dać mi do zrozumienia, że warto go obejrzeć, czuję się zupełnie zniechęcony i niezainteresowany wydaniem pieniędzy na bilet do kina. I pewnie kiedyś ten film zobaczę, choćby z ciekawości, ale teraz zdecydowanie wolę wrócić do książki, albo obejrzeć sobie inny, sprawdzony zombie movie.