„Annabelle wraca do domu", a powinna wrócić do wytwórni. Film okazał się się pretensjonalnym fast foodem
Mam nadzieję, że trzeci film o nawiedzonej laleczce będzie swoistym zakończeniem dla taniego horroru bez fabuły, którego jedynymi atutami są jump scare'y.
OCENA
Nowa „Annabelle" była dla mnie zagadką od samego początku. Film należący do uniwersum „Obecności" miał wykorzystać swoje największe gwiazdy – małżeństwo Warrenów - tylko w kilku początkowych scenach. Na stołku reżyserskim miał zaś zasiąść Gary Dauberman – doświadczony scenarzysta, ale debiutant w swojej nowej roli. No i główna bohaterka – nawiedzona lalka... na kontynuację jej przygód chyba nikt nie czekał.
Z tymi wątpliwościami udałem się na film, który okazał się pretensjonalnym fast foodem.
Film zaczyna się kiedy małżeństwo demonologów wyjeżdża z miasta, zostawiając swoją jedyną pociechę, Judy, pod okiem domorosłej opiekunki, Mary. Do dwójki bohaterek dołącza wkrótce Daniela. Dziewczyna nie zaplanowała imprezy czy babskiego wieczoru, ale do domu Warrenów przyszła ze starannie zaplanowaną misją.
Ciekawość zaprowadziła ją do zamkniętego na spust magazynu, gdzie Warrenowie urządzili prawdziwe muzeum horroru. Na kilkudziesięciu metrach kwadratowych umieścili nawiedzoną zbroję samuraja, demoniczną katarynkę czy tytułową lalkę – szczególny, najniebezpieczniejszy artefakt w kolekcji.
Annabelle przyciąga złe duchy, jest dzwoneczkiem, który budzi je z ukrycia i ziszcza najgorszy koszmar na Ziemi.
Dla twórców horroru takie zawiązanie akcji to najlepsze, co mogło się wydarzyć. Teraz wystarczy przecież puścić wodze fantazji i zalać ekran wymyślnymi strachami na wzór „Domu w głębi lasu". Ale tylko teoretycznie.
W praktyce horrorowe elementy wypadają w filmie najsłabiej.
Każda scena wydaje się być budowana wedle tego samego schematu: bohaterki słyszą zbliżające się strachy, coś majaczy w ciemności, coś skrzypi o podłogę, coś rzuca złowieszczy cień na ścianę. Dziewczyny nie uciekają, gdzie pieprz rośnie. Zamiast tego zaczynają przyglądać się niewiadomemu: wchodzą w objęcia ciemności, podnoszą przewrócone artefakty i dosłownie wystawiają się na pożarcie przez złe moce. I wtedy, w przewidywalnym momencie, wyskakuje na nich demon.
„Annabelle..." nie trzyma w napięciu. Jest zbiorem epizodów połączonych perypetiami bohaterek.
I właśnie to jest największe negatywne zaskoczenie tego filmu. Gary Dauberman to przecież jeden z czołowych scenarzystów filmów grozy. Spod jego palców wyszła pierwsza część „Annabell" i obie części filmu „To". Tymczasem „Annabelle 3" praktycznie nie ma historii.
Całość dzieje się w nawiedzonym domu. Po kolei zwiedzamy jego nieciekawe, szarobure pomieszczenia z dykty, wyczekując jump-scare’ów. Akcja nie przyspiesza, wlecze się jak flaki z olejem, a bohaterki dokonują kolejnych, nieracjonalnych wyborów, które powinny zaowocować przyznaniem im nagrody Darwina.
Dla odmiany świetnie prezentują się projekty demonów. Doskonale przygotowana została Panna Młoda, Przewoźnik (ten od monet z trailera) czy Wilkołak. Najświeższym pomysłem jednak telewizor, który pokazuje przyszłość – co prawda, tylko 10 sekund w przód, ale wystarcza, aby napędzić stracha.
Scenarzysta do wymiany, ale aktorki do… spin-offów?
Obsada aktorska to najjaśniejszy punkt całego obrazu. W rolę córki Warrenów wciela się 13-letnia Mckenna Grace, która wydaje się być jedną z najpopularniejszych aktorek dziecięcych. Zagrała już w „Obdarowanych", „Kapitan Marvel" czy „The Haunting of Hill House", skradając show starszym aktorom.
Tym razem robi to jednak trzecioplanowa, doskonale odegrana postać dostarczyciela pizzy (w tej roli szerzej nieznany Bill Kottkam). Świetnie wypadają również nastoletnie opiekunki (Madison Iseman i Katie Sarife), które w trakcie zmagań z demonami przestają być jednowymiarowymi kliszami. Zyskują motywacje, o które na początku byśmy ich nie podejrzewali.
Jednak nawet ewolucja bohaterów jest niesłychanie nudna.
Nawiedzony dom pełen strachów i trzy uwięzione w nim dziewczyny zapamiętam jako zmarnowany potencjał na lekki teen-horror. Choć „Annabelle wraca do domu" ma oznaczenie tylko dla dorosłych, to ze świecą można tu szukać paraliżujących oddech momentów.
Pesymizmem przejmuje, że studio najpewniej sporządziło rachunek zysków i strat, z którego wyszło, że może taśmowo i jak najniższym kosztem produkować horrory przynoszące sowity zwrot z inwestycji. Taka była „Zakonnica", taka jest i nowa Annabelle.