Pamiętacie najgorszy urlop w swoim życiu? Bohaterowie "Fucking Bornholm" mają jeszcze gorzej
W 2020 roku Empik Go wypuścił oryginalny serial audio "Fucking Bornholm" i szybko okazało się, że aplikacja ma w rękach prawdziwy hit. Duże zainteresowanie produkcją przyciągnęło również uwagę PISF-u, który wcześniej trzykrotnie nie chciał wesprzeć powstania filmu w oparciu o ten sam scenariusz. Dziś, po obejrzeniu nowej wersji "Fucking Bornholm" mogę powiedzieć, że tamta pierwotna decyzja była słuszna. Nie jest wcale wiele lepiej niż w serialu audio.
OCENA
Oryginalne "Fucking Bornholm" zadebiutowało na Empik Go w marcu przed dwoma laty i mówiąc wprost, nie zachwyciło mnie wtedy ani odrobinę. Twórcy serialu audio zebrali naprawdę poważną obsadę (główne role grali Magdalena Różdżka, Michał Czernecki, Leszek Lichota i Olga Kalicka), ale dali im do zagrania tak przerażająco schematyczne i irytujące postaci, że słuchało się tego naprawdę z trudem. Scenariusz pasujący bardziej do latynoskiej telenoweli też bynajmniej nie pomagał w pozytywnym odbiorze.
Sam projekt osiągnął jednak na tyle duży sukces, że ostatecznie powstała wersja filmowa "Fucking Bornholm". Tym razem w Maję, Huberta, Dawida i Ninę wcieli się odpowiednio: Agnieszka Grochowska, Maciej Stuhr, Grzegorz Damięcki i Jaśmina Polak, a za reżyserię wzięła się współautorka scenariusza Anna Kazejak (mająca na swoim koncie m.in. film "Obietnica" i serial "Szadź"). Można więc było mieć pewne nadzieje, że tym razem będzie lepiej. W końcu do trzech razy sztuka - najpierw były zakończone niepowodzeniem próby zrobienia filmu, potem serial audio, a w końcu marzenie twórców się spełniło. Czasu na ulepszenie tej historii zdecydowanie nie brakowało.
"Fucking Bornholm" w filmowej wersji wypada "tylko" i "aż" nijako.
To w zasadzie dokładnie ta sama historia, choć w oczywisty sposób wzmocniona aspektem wizualnym. Dwie zaprzyjaźnione rodziny udają się zgodnie z tradycją na wakacje na duńską wyspę Bornholm. Maja i Hubert są parą od czasów studiów, gdzie poznali też Dawida. Mężczyzna jest tuż po rozwodzie, więc wyrusza w podróż w towarzystwie dużo młodszej Niny. Wycieczkową ekipę zamykają dwaj synowie Mai i Huberta oraz dzieciak Dawida. Wyprawa na Bornholm zapowiada się na kolejny zwyczajny rodzinny wyjazd, jakich wiele. Może nieco bardziej niezręczny ze względu na obecność Niny, ale nawet to trudno odebrać jako jakieś poważne odstępstwo od reguły.
Wszystko zmienia się po pierwszej nocy, gdy Kaj, młodszy syn Huberta i Mai zaczyna dziwnie się zachowywać. Chłopak nie chce z nikim rozmawiać, a tym bardziej bawić się ze starszymi Wiktorem i Erykiem. Gdy matce udaje się w końcu wyciągnąć z niego prawdę, okazuje się ona niezwykle bolesna. Malec twierdzi bowiem, że w trakcie pobytu w namiocie syn Dawida zmusił go do intymnego kontaktu.
"Fucking Bornholm" nie wie, czy chce być soczystym dramatem, ironiczną komedią czy latynoską telenowelą.
Nowy film Anny Kazejak bierze na siebie mnóstwo bardzo poważnych i niejednoznacznych tematów, często opatrzonych społecznym tabu. Chodzi tutaj o seksualność dorastających dzieci, trudy wychowywania się w rozbitej rodzinie, nieumiejętność nadążania za zmieniającą się rzeczywistością i zagasający wraz z wiekiem pociąg seksualny między małżonkami. Problem w tym, że "Fucking Bornholm" nie ma absolutnie żadnego pomysłu jak w ciekawy sposób ograć te wątki. Pojawiają się trochę na zasadzie rzuconego hasła, a potem nie prowadzą do żadnej emocjonalnej konkluzji.
W zeszłorocznej wypowiedzi dla portalu Gazeta.pl Anna Kazejak podkreślała, że nie chce robić ciężkiego dramatu. Zależało jej na formie dramato-komedii, stąd nad całą opowieścią unosi się dosyć lekki ton. Można się oczywiście kłócić, na ile tak niełatwa tematyka w ogóle skleja się z "heheszkowym" tonem. Też nie widzę sensu w zakładaniu z góry, że w odpowiednich rękach taka wizja nie mogłaby wypalić.
Niestety, na przeszkodzie "Fucking Bornholm" stoi jeden bardzo poważny problem - ten film w ogóle nie jest zabawny.
Całą swoją komediowość opiera na zgranych do bólu stereotypach i postaciach, które widzieliśmy w kinie dziesiątki, jeśli nie setki razy. Zapatrzony w siebie mąż, wiecznie poirytowana i tęskniąca za dawnym płomieniem w ich związku żona, pogubiony samotny ojciec, zawistna była, będąca w tym wszystkim tylko dla seksu i odrobiny rozrywki młoda dziewczyna. "Fucking Bornholm" jest jak zdarta płyta, która nawet w szczycie formy nie miała na sobie heavy metalu a raczej hity disco polo.
Jedyny moment budzący rozbawienie w całej tej opowieści wiąże się z olbrzymim zażenowaniem a nie błyskotliwością zaserwowanej w dialogach ironii. W "Fucking Bornholm" mamy bowiem do czynienia z najbardziej łopatologicznym i bezczelnym przykładem lokowania produktu w Polskim kinie od lat. Tylko jakiś totalnie oderwany od rzeczywistości marketingowiec mógł pomyśleć, że taki sposób promocji Empik Go jest dobrym pomysłem.
Poza tym jednym, żenującym momentem "Fucking Bornholm" głównie nudzi. Nikt tutaj nie wspina się na wyżyny aktorstwa (bo z takimi dialogami nie bardzo może), choć z całej obsady Agnieszka Grochowska zasługuje przynajmniej na pochwały. Jej Maja jest chociaż wiarygodna, nawet jeśli trudno ją polubić, czy nawet jakoś przesadnie przejąć się jej losem. Innych elementów wybijających się ponad przeciętność na ekranie nie uświadczymy. To nawet nie o to chodzi, że "Fucking Bornholm" jest fatalnym filmem. Po prostu w porównaniu do dziesiątek podobnych produkcji wypada strasznie blado. Gdy chce być zabawny, to jawi się jako kiepska podróbka "Boga mordu", a z momentów dramatycznych sam rezygnuje z własnej woli. Dlaczego więc widz ma się przejmować tą historią?